Mieczysław Rudowicz - moje wspomnienia z lat 1945 – 1956

 

Część pierwsza
Dzieciństwo


Mój Ród wywodzi się z miejscowości Wysocko Wielkie. Tu, w Wysocku, nasi przodkowie z linii męskiej, rodzili się, żyli i umierali od kilkuset lat, i tu zostali pochowani, tu są ich groby. Tu również, jest – wspólny – grób moich Dziadków, mojego Ojca i mojej Matki. Ja, również urodziłem się w tej wielkopolskiej, podostrowskiej wsi. Przyszedłem na świat w rodzinie chłopskiej. Mój dziadek – jak i Jego ojciec i dziadek – był rolnikiem. Był właścicielem gospodarstwa rolnego. Natomiast, mój ojciec, nie czuł się rolnikiem i nie pracował już na roli. Zresztą, jako najmłodsze dziecko w rodzinie, nie miał szans i nadziei, na objęcie w przyszłości, gospodarstwa po swoim ojcu. Ale, że i tak, bardziej odpowiadało Mu, życie i praca w mieście, to, dlatego postanowił zostać rzemieślnikiem. Wybrał zawód malarza-lakiernika. Uczył się w pobliskim Ostrowie, u „wziętego” mistrza malarskiego, Pana Romana Juszczaka.

Moja matka, pochodziła z rodziny mieszczańskiej. Urodziła się w Niemczech, w Dortmundzie, a ściślej, w Mengede. Jej ojciec, a mój dziadek, przebywał tam na emigracji i pracował w górnictwie węglowym, jako górnik dołowy. Tamże założył rodzinę. Tam urodziły się Ich wszystkie dzieci. Po powrocie (w 1922 roku) z emigracji do Polski, zamieszkali w Ostrowie.

W tym mieście, moi Rodzice się zapoznali, wzięli ślub i tu urodziło się ich pierwsze dziecko, córka Alicja. Ja byłem następnym dzieckiem, ale urodziłem się już w Wysocku, gdzie rodzice, w międzyczasie, zamieszkali na stałe. W styczniu 1944 roku, urodziło się trzecie dziecko, syn, któremu nadali imię, Czesław. Był już, ostatnim dzieckiem w naszej rodzinie.

Wysocko Wielkie, jest to stara wieś w pobliżu Ostrowa Wielkopolskiego. Wieś, z ładnie położonym – na szczycie niewielkiego, łagodnie opadającego w stronę wsi wzgórza – XVI wiecznym kościołem parafialnym i obok niego usytuowanym (w parku za tym kościołem), zabytkowym folwarkiem hr. Szembeków wraz z pałacem właściciela tego majątku. Bezpośrednio przy kościele, z jego lewej i prawej strony, znajdują się – równie zabytkowe – plebania i „organistówka”. Dawniej, kościół otoczony był cmentarzem, na którym chowano zmarłych parafian, również moich przodków. W pobliżu tego zespołu, przy drodze z Wysocka do Wtórka i Sadowia, znajduje się zabytkowa szkoła podstawowa, w której rozpoczęto nauczanie już  w 1833 roku. Obecny, murowany z czerwonej cegły budynek szkolny, został zbudowany w 1905 roku. Jednak, w ostatnich latach, po otynkowaniu i pomalowaniu, stracił swój zabytkowy wygląd.

W tej szkole, po wojnie, w lutym lub w marcu 1945 roku, rozpoczynałem naukę w pierwszej klasie. W czasie wojny szkoła była zamknięta. W początkowym okresie wznowienia nauki w szkole (od lutego do czerwca 1945 roku), wszystkie roczniki uczniów, podlegające obowiązkowi szkolnemu (urodzone 1932 – 1937) uczyły się razem, w jednej klasie. Było tak, że trzynastoletnia młodzież i ośmioletnie dzieci, siedziały obok siebie, i uczyły się tego samego, czyli: czytania, pisania i liczenia na poziomie elementarnym. Nie mieliśmy jeszcze – wtedy – ani szkolnych podręczników, ani zeszytów, ani nawet zwykłych ołówków. Tylko, niektórzy uczniowie, zamiast zeszytów, mieli specjalne tabliczki do pisania, wyciągnięte, gdzieś, z głębi domowych szuflad, po starszym rodzeństwie, a może nawet, jeszcze, po swoich rodzicach. Pisało się na nich przeznaczonymi do tego rysikami. Ja miałem też taką tabliczkę.

Przydział uczniów do właściwych klas, nastąpił na początku nowego roku szkolnego, we wrześniu 1945 roku. Jedynym kryterium kwalifikacji do odpowiedniej klasy, był nie tyle zasób wiedzy ucznia, ale jego wiek. Dzieci ośmioletnie i dziewięcioletnie, rozpoczęły, we wrześniu, naukę od klasy drugiej. Wśród nich, również moja – starsza ode mnie o jeden rok – siostra, Alicja. Natomiast, część ośmiolatków, w tym, także ja, po porozumieniu nauczyciela z ich rodzicami, rozpoczęła, ponownie, naukę od klasy pierwszej. Decyzję tę tłumaczono tym, że ci uczniowie jeszcze nie są odpowiednio przygotowani ani fizycznie, ani psychicznie do nauki w klasie drugiej i dla ich dobra, powinni jednak, zacząć naukę ponownie od klasy pierwszej. W późniejszych latach zrozumiałem, że nauczyciel miał w tej kwestii rację. Ja wtedy, nie byłem jeszcze gotowy do nauki w drugiej klasie. A uczniowie, jeszcze starsi od nas – wiekiem – zostali przeniesieni do szkoły w pobliskim Wysocku Małym, gdzie mieli przerabiać dwie klasy w ciągu jednego roku szkolnego. Tak się jednak złożyło, że ani ja, ani moja siostra, nie byliśmy zbyt długo uczniami szkoły w Wysocku Wielkim. Stało się tak, dlatego, że ponieważ, jeszcze w kwietniu 1945 roku, Ojciec dostał propozycję pracy na tzw. Ziemiach Odzyskanych, jako kolejarz (przy naprawach wagonów w oleśnickiej Wagonowni) i pracę tę przyjął, to 20 kwietnia tego roku, wyjechał razem z grupą osadników – do Oleśnicy. Pojechał tam sam. Nasza Mama i my, trójka dzieci, pozostaliśmy nadal w Wysocku Wielkim.

Moja siostra i ja, chodziliśmy tam do szkoły, do końca roku szkolnego, czyli, do czerwca 1946 roku. Nasz najmłodszy brat, był jeszcze małym, dwuletnim dzieckiem. Dopiero na początku wakacji w 1946 roku, przeprowadziliśmy się z całą rodziną do Ojca, do Oleśnicy, gdzie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu, w blokach kolejowych, przy ulicy Moniuszki, pod numerem 47. Jednak po paru miesiącach pobytu w tym mieście, wróciliśmy z powrotem do Wysocka. Powodem tej decyzji, były zdarzające się na tej ulicy częste i nieraz groźne incydenty z szabrownikami. Ale pod koniec, jeszcze, tego samego roku, po ustabilizowaniu się sytuacji w tej okolicy, ponownie przyjechaliśmy do Oleśnicy z zamiarem osiedlenia się tu, już na stałe.

Myślę, że ulica ta (Moniuszki), zasługuje na to, ażeby ją przedstawić i – chociaż pobieżnie – opisać. Jest ona, przecież, tym miejscem, w którym spędziłem swoje najlepsze lata, moje dzieciństwo i młodość. Położona jest w południowej, peryferyjnej części miasta. Jej długość wynosi około półtora kilometra. Po jednej stronie, na całej jej długości, były (i są jeszcze obecnie) tereny i obiekty kolejowe: z warsztatami, załadowniami, torowiskami oraz Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego (ZNTK). Był to zakład, w którym naprawiano głównie parowozy. A po drugiej – kolejno: teren gazowni miejskiej, nieużytkowana duża łąka (obecnie market LECLERC), bloki kolejowe, pracownicze ogrody działkowe oraz dużo innych jeszcze, niezagospodarowanych terenów zielonych.


o7. Zdjęcie z września 1951 roku. Dwie rodziny kolejarskie mieszkające w blokach kolejowych
przy ulicy Moniuszki. Chłopiec po prawej stronie zdjęcia – to autor tych wspomnień,
a dziewczynka z białą kokardką we włosach, w białej bluzce to Krysia N.

Naokoło tych mieszkalnych bloków, w tamtym czasie, było dużo miejsc, które świetnie nadawały się na miejsca ruchowych zabaw dla dzieci – w różnym wieku. Rodziny kolejarskie mieszkające w tych blokach, posiadały dosyć dużo dzieci; które były w podobnym przedziale wiekowym (10 – 13 lat). Również ich rodzice byli – w zdecydowanej większości – ludźmi młodymi i pochodzili z tych samych stron, z Południowej Wielkopolski, głównie z okolic: Ostrowa Wielkopolskiego, Odolanowa, Jarocina, Kępna. Niektórzy, znali się jeszcze z czasów przedwojennych.

W tamtym czasie, dzieci nie przesiadywały w domach, jak to jest dzisiaj, ale w każdym wolnym od nauki czasie, przebywały na „dworze”, w ruchu na „świeżym” powietrzu. Nie znaliśmy wtedy – jeszcze – ani telewizji, ani tym bardziej, komputerów. Nawet, nie wszyscy mieli w domu – radio.

Chłopcy, najczęściej grali w piłkę nożną, w dwa ognie, bawili się w wojnę, ścigali się w biegach na ustalonym – przez siebie – dystansie. Natomiast dziewczynki, których na naszym podwórku było kilkanaście w naszym lub podobnym wieku, grały w klasy, bawiły się w sklep, w odbijanie rękami piłek o ścianę, a wygrywała ta dziewczynka, która odbiła piłkę, najwięcej razy bez „skuszenia”. Czy też, wspólnie, dziewczynki z chłopcami, graliśmy w dwa ognie, bawiliśmy się w chowanego lub w skakanki oraz w wiele innych jeszcze, równie ciekawych i pożytecznych, dziecięcych, dawnych (dzisiaj już zapomnianych) zabawi gier.

Niektórzy chłopcy mieli wśród dziewcząt swoje sympatie. Ja też ją miałem. Była nią – widoczna na umieszczonej, poniższej fotografii – Krysia N. Mieszkała ona w następnej klatce schodowej, pod numerem 46. Ale większość chłopców bardziej lubiła mieszkającą w mojej klatce, Walerię, W. Walerka, (tak ją nazywaliśmy) więcej przebywała z chłopcami aniżeli z dziewczynami. Może właśnie, z tego powodu, że była przez nich (chłopców) bardziej lubiana.

Zabawy sportowe (szczególnie – grę w piłkę nożną i biegi) traktowaliśmy, jako rodzaj rywalizacji pomiędzy kolegami czy między poszczególnymi blokami, czy nawet – pobliskimi ulicami. Każdy chciał wygrywać w tych zawodach sportowych, być pierwszym na mecie, być tym – najlepszym czy to w biegach czy w piłce nożnej. Pod tym względem byliśmy bardzo ambitnymi.

Szczególnie ulubionym, przez nas, miejscem do zabaw, a zwłaszcza przez chłopców, była pobliska, spalona przez szabrowników – już po zakończeniu na tym terenie działań wojennych – „willa”. Nie tyle, interesował nas ten spalony, ale przed wojną bardzo ładny, czterorodzinny dom i jego mury, co jego bezpośrednie otoczenie. Budynek ten, położony był (i jest obecnie, bo został później, w latach sześćdziesiątych, odbudowany) w ładnym i dużym ogrodzie, gdzie było wiele trawników, drzew owocowych, obiektów ogrodowych, a nawet dwa, dobrze zachowane, ziemno-betonowe schrony przeciwlotnicze.

Mieliśmy tam, bardzo dobre miejsce na różnego rodzaju zabawy ruchowe, na bieganie i „chowanie” się w jego różnych zakamarkach. Przebywaliśmy w tej „willi”, często, prawie codziennie, całymi godzinami. Z czasem, miejsce to stało się naszym głównym terenem zabaw i spotkań.


Rys. Ulubione miejsca zabaw dzieci z bloków kolejowych

Całość posiadłości ogrodzona była ładnym i solidnym płotem z betonu i drewna. Była ona „niczyja”. Nikt, się nią w tamtym czasie – poza nami – nie interesował i w to miejsce nie zaglądał, chociaż znajdowała się przy skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic, którymi codziennie przechodziło parę tysięcy pracowników ZNTK. Mieliśmy tam całkowitą swobodę. Willa, należała do nas, do dzieci. W pobliżu tej „willi”, przy zbiegu ulic Moniuszki i Daszyńskiego, był dosyć duży, trójkątny, trawiasty, niezagospodarowany skwerek, na którym urządziliśmy sobie prymitywne boisko sportowe i całymi godzinami, ba, całymi dniami, graliśmy na nim w piłkę nożną. Do gry w piłkę nożną czy do biegania, nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu, jak by to było, prawdopodobnie, w dzisiejszych czasach.

Naszym podstawowym wyposażeniem były zwykłe tenisówki albo trampki, w których, również chodziliśmy – oczywiście, w czasie od wiosny do jesieni, – na co dzień i do szkoły, i w niedzielę do kościoła. Ale co tam obuwie do gry w piłkę nożną. Początkowo, nie mieliśmy nawet – piłki do kopania, takiej skórzanej albo gumowej. Musieliśmy zadowolić się „atrapą” piłki uszytej ze szmat. Przypominała, wprawdzie, okrągłą kulę, ale do gry się nie nadawała. Później, kiedy rodzice jednego z kolegów kupili mu prawdziwą, skórzaną piłkę nożną, rozpoczęła się poważna zabawa w tę grę. Tu muszę się pochwalić, że byłem uważany za jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszym, piłkarzem na naszym podwórku.

Zresztą, nie tylko byłem bardzo dobrym w piłce nożnej, ale przodowałem, także w biegach, a ponieważ większość wyścigów wygrywałem, to podwórkowi koledzy nazywali mnie „Zatopek”, od nazwiska słynnego w tamtych czasach, czeskiego biegacza. Byłem dumny z tego przezwiska. Poza tymi zabawami w pobliżu naszych bloków, w ciepłe i słoneczne dni (po 24 czerwca, czyli po św. Janie), niektórzy z nas, przebywali po wiele godzin, na miejskim odkrytym basenie, korzystając z kąpieli i opalania się, na tym kąpielisku. Dosłownie, przyjemnego opalania się na urządzonej tam, „prawie morskiej” piaszczystej plaży.

Chodziłem, również często na basen, ale po jakimś czasie, kiedy nauczyłem się już dobrze pływać (miałem, może, 14 lat) to oprócz normalnej, młodzieżowej „kąpieliskowej zabawy”, postawiłem sobie ambitniejszy cel. Postanowiłem mianowicie, że będę trenował pływanie na długich dystansach. Część basenu dla pływających, miała długość 50 metrów i od jego czterokrotnego przepłynięcia rozpocząłem treningi. Przy każdym następnym pobycie na kąpielisku, dokładałem sobie dwie długości basenu. W ten sposób doszedłem do tego, że kiedy byłem na basenie, przepływałem każdego dnia dystans 1500 metrów. Tak było do końca letniego sezonu i w ten sposób nauczyłem się bardzo dobrze pływać, a zarazem nabrałem fizycznej wytrzymałości oraz wytrwałości, która przydała mi się w późniejszych, nawet, w dorosłych już latach.

Ale były też w pobliżu tych bloków, miejsca bardzo niebezpieczne dla dzieci, jak np. załadownia i wyładownia kolejowa, na której stało kilkadziesiąt uszkodzonych w czasie wojny, czołgów niemieckich i radzieckich, czekających na transport do warsztatów naprawczych, których było kilka w Oleśnicy lub do hut, w celu ich przetopienie na bardzo potrzebną w tamtym czasie – stal. W niektórych były, nawet, pełnosprawne naboje artyleryjskie. Tą amunicją bawiliśmy się w sposób bardzo niebezpieczny dla siebie. Uderzaliśmy nabojami (w miejscu łączenia łuski z pociskiem) o kolejową szynę, aż do rozdzielenia pocisku od łuski, z której wydobywaliśmy proch w postaci cienkich prętów o półmetrowej długości, wykorzystywanych przez nas do innej, ale już mniej niebezpiecznej zabawy. Później, niektórzy z nas zrozumieli, że była to zabawa bardzo naganna, która mogła się dla nas bardzo źle skończyć.

Czy też duża, nieużytkowana – w tamtym czasie – łąka pomiędzy gazownią, miejską, a blokami kolejowymi, na której był składowany, zniszczony w czasie wojny, sprzęt wojskowy (samochody oraz fragmenty wojskowych samolotów bojowych). Tu znajdowała się także, równie groźna, amunicja lotnicza. Te dwa miejsca nie były strzeżone. Były dostępne dla wszystkich. Jako dzieci, bawiliśmy się wśród tego wojennego złomu, bardzo niebezpiecznego dla naszego zdrowia, a nawet – życia. Tam, wśród tych zniszczonych samolotów i samochodów, któregoś majowego dnia 1947 roku, w czasie „zabawy” amunicją lotniczą, zginął od wybuchu pocisku, nasz kolega, mój rówieśnik, Staś Kucharski.

Składowiska tego powojennego, rozbitego uzbrojenia i innego sprzętu, powoli znikały z tamtych miejsc. Nie pamiętam jednak, kiedy one zniknęły ostatecznie. W następnych latach, na tę łąkę, zaczęto zwozić z całego miasta gruzy i żużel oraz inne, różnego rodzaju, odpady budowlane.

 


Zdjęcie z marca 1952 roku. Dzieci z bloków kolejowych przy ul. Moniuszki.
W głębi spalona „willa”

W taki sposób spędzaliśmy wolny czas, w okresie od wczesnej wiosny, do późnej jesieni. Natomiast w zimie, były: łyżwy, sanki i ślizgawki, i odbywało się to w innych miejscach, bardziej przydatnych na takie zimowe zabawy. Najczęściej, chodziliśmy na sanki i łyżwy do parku przy Wałach Jagiellońskich, albo trochę dalej, na stawy miejskie lub do parku przy Wodociągach. Były tam tereny nadające się do zjazdów na sankach (ulubione przez dziewczyny), jak również do jazdy na łyżwach (preferowane przez chłopców) na pobliskich, w zimie zamarzniętych, rzecznych rozlewiskach. Te miejsca (parki, a zwłaszcza rozlewiska), były najbardziej przez nas lubiane. Zwłaszcza, że mieliśmy tam możliwość grania w hokeja na lodzie, co często robiliśmy. Chodziliśmy też w inne miejsca, nie mniej atrakcyjne od tych – opisanych.

Dzieci z innych pracowniczych, kolejowych – pobliskich – osiedli i ulic, zwłaszcza w lecie, bawili się podobnie jak my, Moniuszkowcy. Nie byliśmy w tych zabawach wyjątkowi, ale mieliśmy do tego lepsze, atrakcyjniejsze warunki terenowe. Moniuszkowcami, byliśmy nazywani przez dzieci oraz młodzież z innych ulic. Obawiali się nas i nie lubili, bo było nas więcej, i dlatego byliśmy – przez nich –uważani za silniejszą grupę, z którą nie warto zadzierać. Jednak, mylili się. Wcale nie byliśmy „bandą” groźnych chuliganów i nie biliśmy nikogo.

Jednak, nasze życie nie upływało tylko na zabawach. Kilku z nas uczęszczało do Domu Harcerza na różne popołudniowe zajęcia. Ja, na przykład, chodziłem na zajęcia do sekcji modelarstwa szkutniczego. Wtedy zacząłem interesować się morzem i statkami. Moje zainteresowanie morzem zostały zrealizowane po kilku latach, wtedy, kiedy los zrządził, że zostałem marynarzem.

Ale były przecież, także wakacje, w czasie, których – zwykle – jeden miesiąc przebywaliśmy na koloniach lub obozach, a na pozostały wakacyjny miesiąc, wyjeżdżaliśmy do swoich rodzin mieszkających na wsi lub w innych miastach, albo spędzaliśmy go z kolegami na różnych zabawach w pobliżu domu, na podwórku. Najczęściej – w sposób wcześniej już opisany.

Ja będąc 12 – 16 latkiem, jeździłem w tym czasie albo do Wysocka Wielkiego, do rodziny mojego Ojca, albo na Świecę (wieś, odległą około 15 km od Wysocka), do siostry mojej Babci. Miejsca na wakacyjny wypoczynek wybierałem sobie, najczęściej, sam. Rodzicom mówiłem tylko, gdzie pojadę i jak długo tam będę. Moje wyjazdy na wakacje czy to na kolonię, czy też „na wieś”, niewiele kosztowały moich rodziców. Bilety kolejowe miałem darmowe, a jeżeli bilet kupowałem, to, jako dziecko kolejarza, ze zniżką 80 procentową. Na Świecy, przebywałem – jednak – częściej i dłużej, i chętniej, aniżeli we Wysocku, ponieważ bardziej mi się tam podobało. Świeca, wydawała mi się miejscowością atrakcyjniejszą od Wysocka, w którym nie było – w pobliżu – ani lasu, ani rzeczki czy stawu, a zwłaszcza nie było takiej przyjemnej atmosfery i dlatego bardziej lubiłem, właśnie – Świecę.

Dwa gospodarstwa położone poza wsią, stojące obok siebie, rozdzielone drewnianym solidnym, płotem z szerokich, grubych desek, ułożonych poziomo w taki sposób, że można było na nich siadać. I czasami tam siadałem obserwując, jakby, z góry to wszystko, co działo się ciekawego, na całym podwórku, a właściwie, to na dwóch podwórkach. Na tym płocie siadały, również krzykliwe pawie, których było kilka w zagrodzie, albo dokładniej, w dwóch zagrodach, bo one nie respektowały granic tych gospodarstw i przebywały tam, gdzie chciały.

Rozłożone, kolorowe wachlarze pawich piór, małe stadko ładnych, szarych, nakrapianych perliczek, podwórko z żółtym sypkim piaskiem, gdzieniegdzie porosłym kępkami rzadkiej trawy i drewniana, solidna stodoła pod jednym dachem razem z oborą, pokryte miejscami poczerniałą już, słomianą strzechą, studnia z drewnianym żurawiem do czerpania wody oraz potężne wiekowe lipy, i grusze, stwarzały tu, niespotykany gdzie indziej, urok tego miejsca.

W pobliżu nie było innych sąsiadów. Naokoło, były tylko lasy, orne pola i łąki, i mała, płytka rzeczka Złotnica, przepływająca przez teren tych dwóch, sąsiadujących ze sobą gospodarstw. Dzięki pobliskiej, drewnianej zastawie, która spiętrzała poziom wody w tej rzeczce, można się było w jej – prawie stojącej – ciepłej wodzie z przyjemnością, a zarazem bezpiecznie kąpać. Czy można sobie, wymarzyć lepsze i przyjemniejsze miejsce, na spędzanie całych wakacji czy choćby tylko paru wakacyjnych tygodni? Przy tym, swoim pobytem – u nich – nie sprawiałem domownikom, żadnych kłopotów ani dodatkowych obowiązków czy też zwiększonych wydatków na moje utrzymanie. Tak mi się, przynajmniej – wydawało. Nie byłem wymagającym ani w wygodnym spaniu, ani w jedzeniu i piciu. Nie potrzebowałem żadnych słodyczy. Jadłem i piłem, to samo, co spożywali inni domownicy.

Na co dzień, zwłaszcza na śniadania i kolacje, jedliśmy bardzo smaczny chleb własnego, domowego wypieku, świeże „swojskie” masło i sery, i zawsze świeże jajka od własnych kur. Do tego, piliśmy prawdziwe wiejskie mleko, dosłownie, prosto od krowy, jeszcze ciepłe, którego wypijałem codziennie – rano i wieczorem – bardzo dużo. W okresie letnim, szczególnie w czasie żniw, kiedy było bardzo dużo pracy w polu, nie gotowało się codziennych obiadów. Nie było na to czasu i nie miał, kto tego robić. Wszyscy byliśmy potrzebni do pracy w polu. Czasami tylko, gdy przynieśliśmy z Babusią, zebrane na łące pieczarki – a rosło ich tam dosyć dużo – to smażyliśmy je na maśle i na śmietanie, i jedliśmy z młodymi ziemniakami lub z chlebem.

Albo czasem, kiedy było więcej luzu w pracy i tym samym dłuższa przerwa obiadowa, były na obiad gotowane jagły (jest to rodzaj drobnej, żółtej, zdrowej i smacznej kaszy) z mlekiem. Jedliśmy też młode ziemniaki, okraszone roztopionym masłem, posypane koperkiem, a do tego albo kwaśne mleko, albo świeża maślanka. Wszystko to, to były dla mnie, same pyszności, a ponieważ lubiłem jeść te potrawy, to taki sposób żywienia bardzo mi odpowiadał.

Na Świecy, nie tylko wypoczywałem, ale – przede wszystkim – pomagałem w różnych codziennych czynnościach gospodarskich, w miarę moich skromnych umiejętności i sił, a szczególnie chętnie, – bo było to moje ulubione zajęcie –zajmowałem się, jedynym w tym gospodarstwie, koniem o imieniu Kary (od nazwy jego maści), i wozem. Niekiedy, moja pomoc była przydatna, a nawet konieczna, choćby przy pilnowaniu krów na pastwisku czy też, przy pracach żniwnych. Na przykład, potrafiłem sprawnie i porządnie układać snopki zboża na drabiniastym wozie, w czasie ich zwózki do stodoły, a jest to, jednak, praca trudna, wymagająca pewnych umiejętności. Lubiłem wykonywać tę czynność i dlatego zawsze to robiłem, kiedy byłem na Świecy w czasie żniw.

Muszę tutaj dopowiedzieć, że w tamtym czasie, w tym gospodarstwie, na co dzień, były tylko dwie osoby – kobiety. Siedemdziesięcioletnia Babusia, wdowa i Jej trzydziestoletnia córka, Zofia, która była jeszcze panną. Wtedy, nie było tam – na stałe – do pracy, żadnego mężczyzny. Było mi – z Nimi – bardzo dobrze. Widziałem z ich zachowania w stosunku do mnie i czułem to, że jestem – tam – lubiany, zwłaszcza, przez Babusię. Tak nazywałem młodszą siostrę mojej Babci. Ja też, bardzo Ją (Babusię) lubiłem. Traktowałem Ją tak, jak swoją Babcię. Tym bardziej, że w tamtym czasie moja Babcia, Marianna, nie żyła już od paru lat. Ale kiedy znudziło mi się już przebywanie – tylko – z osobami dorosłymi i zapragnąłem towarzystwa moich rówieśników, wtedy szedłem pieszo, – bo autobusy w tamtym czasie, tam, nie jeździły – do Czarnegolasu, do wsi oddalonej około siedmiu kilometrów od Świecy.

Mieszkał tam syn Babusi, Franciszek (kuzyn mojego Ojca), który miał dwóch synów w moim wieku: Kazimierza i Eugeniusza. Lubiłem ich i chciałem z nimi przebywać i wzajemnie, też byłem przez nich lubiany. Bywałem u nich, czasem jeden dzień albo kilka dni, w zależności od tego, jak długo chciałem i mogłem tam być, i wracałem na Świecę, albo jechałem do mojej rodziny, do Wysocka lub odjeżdżałem do swojego domu, do Oleśnicy. Dużo napisałem o swoich pobytach na Świecy. Ale, tę miejscowość i tę rodzinę, wspominam z wielkim sentymentem, prawie takim samym, jak Wysocko, miejsce mojego urodzenia i moją rodzinę tam mieszkającą.

W późniejszych latach, nawet wtedy, kiedy byłem już żonaty, bardzo często jeździliśmy z żoną i synem na Świecę, na sobotnio – niedzielny wypoczynek, a czasem, jechaliśmy tam, chociażby, tylko na parę godzin, ażeby w spokoju i w ciszy wspominać tamte czasy i pooddychać tamtejszym świeżym powietrzem. Jeszcze niedawno, razem z moją żoną Krystyną, – która bardzo polubiła to miejsce – wstępowaliśmy tam „po drodze”, choćby na krótko, przy okazji wyjazdu do Wysocka, mojego gniazda rodzinnego oraz na groby moich przodków. Zajeżdżaliśmy na Świecę, pomimo, że tam, w tym gospodarstwie ani wtedy, ani obecnie – prawdopodobnie – nikt z dosyć bliskiej mi rodziny, już nie mieszka. To miejsce, teraz, nie wygląda już tak ciekawie, jak – dawniej.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych, zlikwidowano drewniane płoty i wrota. Wycięto stare, olbrzymie lipy i grusze. Rozebrano drewnianą, pokrytą słomą oborę oraz stodołę, a ponieważ – z czasem – doprowadzono do gospodarstwa wodociąg, to także zasypano zbędną już, starą studnię z żurawiem. W wyniku tych prac, zagroda straciła swój dawny urokliwy, sielankowy wygląd. Obecnie, jest to zaniedbana i opuszczona przez mieszkańców, całkowicie „inna już”, nie podobna do tamtej, z tamtych lat – wiejska zagroda. Z poprzednich, „dobrych” czasów, taki jak dawniejszy, pozostał już tylko domek mieszkalny. Ale jak długo, jeszcze, będzie – stał?

 

Część druga
Obóz harcerski

W dniu 1 września 1948 roku rozpocząłem naukę w czwartej klasie w Szkole Podstawowej nr 2 w Oleśnicy. Zaraz na początku roku szkolnego, zapisałem się do Związku Harcerstwa Polskiego (ZHP). W szkole tej, działała 37 Dolnośląska Drużyna Harcerzy. W tamtym czasie była to jeszcze Organizacja harcerska typu skautowego.

Podstawowym elementem wyróżniającym harcerzy każdej drużyny był kolor chusty mundurowej. Chusta mogła być jednokolorowa lub wielokolorowa.
Była noszona na bluzie mundurowej, pod kołnierzem albo na kołnierzu i spięta pod szyją metalowym suwakiem, lub pierścieniem np. ze skóry.
(WIKIPEDIA)

Nasza 37 DDH, nosiła chusty koloru zielonego. Były one zwijane i noszone pod kołnierzem mundurka. Harcówka tej drużyny, która była miejscem większości harcerskich zbiórek, alarmów i innych zajęć oraz magazynem sprzętu kwatermistrzowskiego, znajdowała się w budynku bramnym oleśnickiego Zamku, w pomieszczeniach, gdzie później było Muzeum Ziemi Oleśnickiej.

Przygotowania do letniego obozu

Z nadejściem wczesnej wiosny 1949 roku, rozpoczęliśmy w naszej drużynie przygotowania do obozu harcerskiego, na który mieliśmy pojechać w nadchodzące wakacje, do miejscowości Zawoja, w powiecie Sucha Beskidzka, w rejonie Babiej Góry. Wtedy to, po raz pierwszy, usłyszałem nazwę tej atrakcyjnej turystycznie, małopolskiej miejscowości.

Miałem dopiero, niespełna 12 lat i miał to być mój pierwszy, tak daleki wyjazd z domu, i na taki długi, bo trzydziestodniowy okres. Spodziewałem się też, że będzie to bardzo trudny moment w moim życiu, ponieważ słyszałem od starszych harcerzy, którzy już byli na harcerskich obozach, o surowych warunkach pobytu na takim obozie. Okazało się później, już w czasie trwania obozu, że nie koloryzowali, nie przesadzali, że jednak, mówili prawdę.

Zdjęcie wykonane w maju 1949 roku na trasie między Solnikami i Zawidowicami w czasie marszu na biwak.
Stoją, od lewej: 1– Paź; 2 – Głąb; 4 – druh przyboczny, Marszałek; 7 – Złomek; 8 – Mieczysław Rudowicz.
Klęczą, od lewej: 1– Monasterski; 2 – Gorczyński; 3 – Ryszard Dyczkowski;
6 – Franciszek Kenigsman. Siedzą, od lewej: 1 – Stefan Łoś.
Druhowie: Paź, Dyczkowski i Kenigsman, byli moimi kolegami z podwórka

Pierwszym i najważniejszym sprawdzianem przed wyjazdem na ten obóz, była trzydniowa, majowa wycieczka naszej drużyny w teren, z namiotami i innym, potrzebnym na takim biwaku – sprzętem. Namioty rozbiliśmy na skraju małego, sosnowego zagajnika, ale już nie pamiętam gdzie to było czy pod wsią, Smolna, czy też Zawidowice? Odległość z Oleśnicy do miejsca biwaku (około 10 km), odbyliśmy pieszo, a namioty i inny sprzęt, zostały przewiezione furmanką. Chyba, jednak, myślę, że ten obóz był pod Zawidowicami, ale teraz uważam, że nie ma to już żadnego znaczenia, – w jakiej miejscowości to było.

Pierwszego i drugiego dnia, ćwiczyliśmy praktyczne czynności związane z pobytem na zbliżającym się wakacyjnym obozie oraz rozegraliśmy mecz w piłkę nożną z miejscową drużyną juniorów. Wyniku tego meczu – niestety – nie pamiętam, ale musieliśmy go chyba – wygrać, ponieważ w sobotę, w nocy, nasz obóz został zaatakowany przez grupę młodzieży z tej pobliskiej wsi. Nie dowiedzieliśmy się, jaka była przyczyna tego ataku, ale mógł to być odwet – z ich strony – za przegrany przez nich mecz. Skradającą się do obozu – w nocnych ciemnościach – grupę chłopców, zauważyła i podniosła alarm nasza warta, którą wystawiliśmy zgodnie z tradycją obozową w harcerstwie, i dlatego, udało nam się szybko i bez strat w sprzęcie, przepędzić nocnych intruzów.

Jednak, jeden z naszych kolegów – w powstałym zamieszaniu – został uderzony przez któregoś z napastników kijem w głowę. Uderzenie to, nastąpiło przez płachtę namiotową, co osłabiło jego siłę. Dlatego, incydent ten – szczęśliwie – zakończył się tylko na dużym siniaku. Czy była to napaść chuligańska, czy też – niewłaściwie pojęta – tradycja harcerska, tzw. „zielonej nocy”? Tego nie wiedzieliśmy? Nie dochodziliśmy – w tym przypadku – do prawdy. Odpuściliśmy sobie. Natomiast, niedziela była dniem wolnym od zajęć, przeznaczonym do czynnego odpoczynku.

Zielona noc

Letnie obozy harcerskie, a później, także letnie kolonie i obozy młodzieżowe, miały w swej tradycji – jeszcze z czasów skautowskich – swoisty styl ich zakończenia tzw. zieloną noc. Była to przedostatnia noc obozu lub kolonii i młodzi ludzie czuli pewną bezkarność wobec swoich wychowawców. Była wtedy okazja do płatania różnych – z zasady – niewinnych figlów, psikusów, a zwłaszcza, dawania kocówek nielubianym koleżankom i kolegom. Tak bywało na terenie jednego obozu (kolonii), namiotu, czy sali sypialnej. Ale, również pomiędzy sąsiadującymi ze sobą obozami harcerskimi, odbywały się w tę noc podchody w celu obezwładniania wart, przecinania odciągów przy namiotach w celu ich przewrócenia czy chociaż ich zwalniania oraz innych podobnych psot (Wikipedia).

Biwakowanie, zakończyliśmy w niedzielę przed wieczorem. Namioty i cięższy sprzęt, załadowaliśmy na konną furmankę, a my, harcerze, udaliśmy się piechotą, w szyku marszowym i z wesołym śpiewem na ustach, – zadowoleni z mile i pożytecznie spędzonego czasu – do naszej Harcówki w oleśnickim zamku.
Wieczorem, po wyładowaniu sprzętu, rozeszliśmy się do swoich domów. W ciągu kilku najbliższych tygodni przed zbliżającymi się wakacjami, odbywały się w harcówce, zbiórki harcerzy naszej drużyny, na których szkoliliśmy się oraz kompletowaliśmy i sprawdzaliśmy sprzęt, który drużyna miała zabrać ze sobą na obóz.

W drodze na obóz w Zawoi

Po zakończeniu roku szkolnego i nadejściu długo oczekiwanych wakacji, myśleliśmy już tylko, o wyjeździe na obóz. Wreszcie ta upragniona chwila nadeszła
i 1 lipca 1949 roku (jednak, tej daty nie jestem pewny), około godziny dziewiętnastej załadowaliśmy się do wagonu, który czekał na nas na stacji kolejowej w Oleśnicy. Następnie wagon nasz został doczepiony do pociągu, który jechał z Wrocławia do Krakowa. Namioty i inny cięższy sprzęt, wyjechał z drużyną kwatermistrzowską, parę dni wcześniej. Tak rozpoczęła się moja, całodobowa podróż na obóz harcerski do Zawoi.

W Krakowie, wagon (czy był tylko jeden? Czy więcej – nie pamiętam) został odłączony od tego pociągu i skierowany na bocznicę, gdzie stał tam (z naszymi plecakami i podręcznym sprzętem) do czasu odjazdu w dalszą drogę do – Zawoi. Wyjazd miał nastąpić około godziny siedemnastej.


Uczestnicy obozu w Zawoi w czasie zwiedzania Krakowa

My, harcerze, poszliśmy w tym czasie, zwiedzać najważniejsze zabytki miasta. Zwiedzaliśmy: Wzgórze Wawelskie, Kościół Mariacki, Rynek i Sukiennice, ulicę Floriańską i Barbakan oraz mieliśmy wolną godzinę na własne potrzeby. Pierwszy raz byłem w Krakowie i z podziwem, i z czcią oglądałem wspaniałe zabytki tego miasta, o których trochę uczyłem się w szkole, na lekcjach historii.

W dalszą podróż z Krakowa, wyjechaliśmy o wyznaczonym czasie. Ten następny etap podróży pociągiem, kończył się w Makowie Podhalańskim, do którego dojechaliśmy w godzinach wieczornych. W czasie całej podróży z Oleśnicy do Makowa Podhalańskiego oraz zwiedzania Krakowa, żywiliśmy się suchym prowiantem. Dalszą drogę z Makowa do Zawoi (około 15 km) mieliśmy pokonać – tak, jak było to zaplanowane – marszem pieszym, a nasze plecaki – na konnych furmankach. I tak się też stało.

Ale wszyscy harcerze maszerowali pieszo, tylko, jedynie mnie, posadzono na furmance wiozącej nasze plecaki. Jadąc na wozie, zadawałem sobie pytania. Dlaczego na furmance posadzono tylko mnie? Dlaczego nie maszerowałem razem z innymi? Być może, dlatego, że byłem – domyśliłem się tego w czasie jazdy – najmłodszym (miałem niepełne 12 lat, o czym już pisałem) i najmniejszym harcerzem udającym się na ten obóz, i pewnie, dlatego uważano mnie za najsłabszego w kolumnie, i że mogę nie wytrzymać trudów tego marszu.

Wtedy, przypomniałem sobie, że jeszcze w Krakowie, podczas zwiedzania miasta i po powrocie do wagonu, zauważyłem pewną troskliwość, i dyskretną opiekę nade mną, ze strony naszego druha przybocznego. Siedząc na wozie, doszedłem do wniosku, że niepotrzebnie się o mnie martwiono. Wiedziałem o tym, a nawet byłem tego pewny, że dałbym sobie radę w tym marszu, ale moi harcerscy przełożeni mogli tego nie wiedzieć i być innego zdania.

Byłem, przecież, chłopcem ambitnym, sprawnym pod względem sportowym i wytrzymałym na trudy fizyczne, co pokazała już wkrótce, obozowa przyszłość. Sprawność i wytrzymałość fizyczną nabyłem, bowiem, w domu, w czasie zabaw ruchowych (gra w piłkę nożną i bieganie na dystansach), z kolegami z podwórka. Do Zawoi, dotarliśmy późnym wieczorem, około godz. 22 – 23.

Zatrzymaliśmy się na nocleg, nie w obozie, tylko we wsi, w jakimś budynku. Okazało się później (powiedziano nam), że dom ten należy do urzędu gminy. Był to murowany, duży i ładny, nowy dom w stylu góralskim. Nie był jeszcze zagospodarowany. Spaliśmy tam wszyscy, w pustych pokojach, „pokotem” na podłogach, bez materaców, przykryci swoimi kocami a pod głowami mieliśmy własne plecaki.

Rano, podano nam informację, że tak się stało (z noclegiem), ponieważ drużyna kwatermistrzowska nie zdążyła zbudować i urządzić naszego obozowiska. Powodem opóźnienia było to, że miejsce naszego obozu zostało zalane przez powódź, która nawiedziła te tereny przed kilkoma dniami. Skutki popowodziowe widzieliśmy – zresztą – na własne oczy. Wokół budynku, w którym tymczasowo mieszkaliśmy, stała woda, w niektórych miejscach sięgająca powyżej kolan.

Wyjście z tego domu, odbywało się po dużych kamieniach i olbrzymim pniu drzewa (bez korzeni i korony), przyniesionym przez wodę spływającą z górskiego zbocza. Powiedziano nam też, że również i ten dzień, i następną noc musimy przetrwać w tym budynku, w tych samych, trudnych warunkach bytowych. Z początku myśleliśmy, że i ten dzień spędzimy na suchym wikcie. Ale nieco później przywieziono kuchnię polową i mieliśmy ciepłą kawę na śniadanie, i na kolację oraz gorącą zupę na obiad. Z tego powodu, cały ten dzień, wieczór i noc, spędziliśmy w dobrych nastrojach. Dużo i długo rozmawialiśmy o czekającej nas jutro rano, przeprowadzce do właściwego obozowiska.

Następnego dnia, po uprzednim, starannym uporządkowaniu miejsca, w którym spędziliśmy – z konieczności – dwie poprzednie doby, przenieśliśmy się do częściowo przygotowanego już przez drużynę kwatermistrzowską, naszego właściwego obozu.

W obozie

Miejsce na obóz zostało wybrane w ładnym zakątku wsi. Leżało poza centrum Zawoi, w małym, rzadkim sosnowym lesie, nad samym brzegiem rzeki Skawicy, pomiędzy tą rzeką, a drogą główną przechodzącą przez wieś. Zaraz za płotem jakiegoś starego cmentarza.

Rzeka w tym miejscu była dosyć szeroka, ale płytka, rozdwojona kamienistą łachą, jakby wysepką, na dwa nurty. Jeden nurt, ten płynący bliżej brzegu naszego obozowiska, był żywszy i głębszy niż ten drugi, płynący po przeciwnej stronie tej wysepki, gdzie woda przeciskała się tylko wąskimi szczelinami pomiędzy kamieniami. Tym „naszym” nurtem, przepływało więcej wody. Można się było w tym miejscu kąpać, a nawet pływać, chociaż tylko na krótkim, bo, zaledwie, kilkunastometrowej długości, odcinku rzeki.

Na środku tej wspomnianej, powyżej, łachy, stał murowany z czerwonej cegły, nieużytkowany już wtedy, mały budyneczek, – nie wiem, do czego służący? W dniach słonecznych, ale zimniejszych, wykorzystywaliśmy to miejsce do opalania się, ponieważ było tam zaciszniej i dlatego – cieplej.

W obozie były już rozstawione namioty, zbudowana kuchnia polowa oraz wykopana w ziemi latryna. Obiekty te były wykonane w stanie surowym i należało je, jeszcze, tylko wykończyć i wyposażyć w potrzebny sprzęt.

Namioty

Były to brezentowe, kwadratowe, jednomasztowe namioty typu wojskowego. Posiadały one okrągły otwór w górnej części dachu, dookoła masztu, dla dopływu do wnętrza namiotu świeżego powietrza, zwłaszcza w nocy. Namioty te nie posiadały podłóg. Mieliśmy w tych namiotach spać na pryczach, których szkielety z sosnowych żerdzi, były już zrobione przez drużynę kwatermistrzowską. Nogi tych prycz były wkopane w ziemię. My mieliśmy tylko wykonać wyściółkę z gałązek leszczyny i świerku, i na niej, ułożyć cienkie, wojskowe materace. Na tych pryczach spaliśmy – później – pokotem (jeden obok drugiego), ale na własnym prześcieradle i pod własnym kocem, bez poszwy. Spanie na tych dość prymitywnych „łóżkach” było bardzo niewygodne. Szczególnie, z powodu grubszych gałązek świerkowych, które „nie chciały się odpowiednio ułożyć pod naszymi plecami”.

Po pewnym czasie podściółka zaczęła się jeszcze bardziej odkształcać i nas ugniatać, a poprawianie jej, nic nie dawało, nie zmieniało to „na lepsze” komfortu, spania. W każdym namiocie były dwie takie prycze (7 – 8 osobowe) oraz zbite z żerdzi i desek, dwie półki na ustawienie plecaków, i przedmiotów do utrzymywania higieny osobistej oraz do układania na nich mundurów (złożonych w tzw. „kostkę”) na noc. Składanie ubrań na noc w kostkę, było obowiązkowe.

Po dostosowaniu wnętrza namiotowego do zamieszkania, zabraliśmy się za wykonanie przed namiotem „godła” oraz stojaka do wieszania menażek i manierek. „Godło”, był to usypany z ziemi płaski, niski klomb, w kształcie kwadratu, na którym ułożyliśmy z rzecznych kamyków nazwę drużyny – „37 DDH” i całość ozdobiliśmy świerkowymi gałązkami. Usytuowane zostało przy czołowej ścianie, po prawej stronie wejścia do namiotu.

Natomiast, stojak, do zawieszania menażek i manierek, zrobiliśmy z suchego, odpowiednio przyciętego, tzn. pozbawionego cienkich gałązek, pnia choinki, i wkopaliśmy go do ziemi, po lewej stronie wejścia do namiotu. Na nim, wieszaliśmy te naczynia, jak bombki na świątecznej choince.

Kuchnia

Kuchnia, której kwadratowa konstrukcja, oparta była na cienkich, okorowanych, sosnowych żerdziach, była – właściwie – zadaszeniem z częściowym, brezentowym dachem, a w miejscu, gdzie nie było brezentu, była przykryta świerkowymi gałęziami. Nie miała ona bocznych ścian, a jedynie płot z poziomo ułożonych cienkich żerdzi. Na górnych żerdziach, ale tylko na jednym boku, przybite były poziomo, szerokie, dosyć grube deski, które tworzyły coś w rodzaju wąskiej lady, służącej do przygotowywania i wydawania posiłków. Zbudowano ją (kuchnię) przy samym brzegu rzeki. Chodziło, bowiem, o łatwy dostęp do rzecznej wody, potrzebnej do mycia i szorowania urządzeń i naczyń kuchennych.

Natomiast, do gotowania posiłków i picia, używana była woda studzienna, którą – w małej cysternie – dowożono nam ze wsi. Gotowanie posiłków i kawy, odbywało się w dwóch wojskowych (z demobilu), kuchniach polowych na kołach, opalanych węglem lub drewnem. W naszym przypadku – drewnem. Nie pamiętam już, czy kucharzami były osoby cywilne, zatrudnione przez ZHP, czy też harcerze naszego obozu, posiadający sprawność kucharza, a taką sprawność zdobywało się w tamtych czasach.

Na obozie, nie było określonego miejsca na spożywanie śniadań, obiadów czy kolacji – jednym słowem – nie było, nawet prymitywnej, stołówki. Posiłki jedliśmy gdziekolwiek, według własnego upodobania, ale większość z nas, jadła siedząc pod sosnami, na trawie albo, „na czym się dało”, jednak najczęściej w pobliżu kuchni. Czyżby chodziło o łatwiejszy i szybszy dostęp do „repety” (dokładki do posiłku)? Może tak! Ale może chodziło nam, o zbieranie się w jednym miejscu i rozmowy oraz pogawędki w szerszym gronie aniżeli zastęp czy mała grupka harcerzy? Tego, chyba nikt dokładnie nie wiedział, dlaczego jedliśmy właśnie tam?

Wyposażenie harcerza jadącego na obóz

Harcerze, wyjeżdżający w tamtym czasie na obóz, nie zabierali ze sobą żadnych walizek ani toreb podróżnych. Ich wyposażenie powinno zmieścić się w plecaku. Powinni mieć ze sobą następujący ekwipunek;

– kompletny mundurek harcerski ze wszystkimi przynależnymi mu odznakami,
– buty do kostek (trzewiki skórzane lub inne) sznurowane i podkolanówki oraz trampki
lub tenisówki,
– nóż fiński (wg własnego uznania), scyzoryk,
– plecak,
– koc i prześcieradło,
– zmianę bielizny osobistej, strój sportowy,
– menażka i manierka oraz niezbędnik do jedzenia,
– przybory do mycia i ręczniki,
– zapasowe guziki, igła i nici,
– inne przedmioty, które zmieszczą się w plecaku, a mogą być przydatne na obozie.

Plecak, który miałem na obozie, był to niemiecki tornister wojskowy z okresu II wojny światowej. Jego klapa wykonana była z końskiej skóry z sierścią w kolorze brązowo-białym. Przez kilka następnych lat po tym obozie, używałem go do wyjazdów na inne, – ale już nie harcerskie – młodzieżowe obozy i kolonie. Nie pamiętam, co się później z tym plecakiem stało. Koc, typu wojskowego, jednolitego koloru (szarego), odpowiednio zrolowany, był mocowany trzema paskami do bocznych płaszczyzn plecaka. Menażka, zamocowana była na przedniej klapie plecaka za pomocą skórzanych lub parcianych pasków. Była to powszechnie stosowana w wojsku i w harcerstwie, dwuczęściowa menażka aluminiowa. Aluminiową manierkę, też typu wojskowego, podwieszało się do dolnej części plecaka lub – jeśli się go nie niosło, – do paska spodni.  

Obozowy porządek dnia

Obóz harcerski, to nie były – w tamtym czasie – wczasy wypoczynkowe ani młodzieżowa kolonia letnia, ale miesiąc, głównie, wypełniony różnymi obowiązkami i zajęciami harcerskimi, pracą w obozie, ale na wypoczynek i rozrywkę, też pozostało trochę wolnego czasu, zwłaszcza, w godzinach popołudniowych i wieczornych.

Do obowiązków harcerzy należało: przestrzeganie obozowego regulaminu i porządku dnia, uczestniczenie – zgodnie z grafikiem – w nocnych wartach pilnujących obozowiska i namiotów, udział w dyżurach kuchennych (wg grafiku), jako pomoc kucharzom przy pomocniczych pracach w kuchni (np. obieranie warzyw i ziemniaków, utrzymywaniu ognia pod kotłem, dostarczanie opału do kuchni itp.). Do prac obozowych, zaliczyłbym przede wszystkim: utrzymywanie porządku i czystości na terenie całego obozowiska i jego otoczenia, wokół swojego namiotu i wewnątrz namiotu, utrzymywanie czystości i porządku w kuchni oraz utrzymywanie czystości w latrynie.

W dni powszednie pobudka była ogłaszana o godzinie szóstej i zaraz po niej, była modlitwa, która odbywała się na zewnątrz namiotu, w dwuszeregu, w postawie stojącej. Nie pamiętam treści modlitwy, ale mam nieodparte wrażenie, wręcz pewność, że była to tylko pieśń, „Kiedy ranne wstają zorze”. Natomiast, w czasie wieczornej modlitwy, śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”.

Bezpośrednio po modlitwie, była gimnastyka poranna, a po niej, czas na zrobienie porządku w namiocie i koło namiotu oraz poranna, osobista toaleta. Z powodu, braku w obozie jakiejkolwiek umywalni, wszelkie codzienne mycie ciała i kąpiele, odbywały się w rzece Skawicy. Miejsce do tego, wyznaczone było poniżej punktu pobierania wody (zgodnie z kierunkiem spływu rzeki) dla potrzeb naszej kuchni. Nikt, oczywiście, nie myślał wówczas o sprawach ochrony naturalnego środowiska człowieka. W tym przypadku, o zachowanie czystości wody tej rzeki.

Po tych czynnościach, przychodził czas na śniadanie, które było, zawsze, bardzo skromne. Przeważnie, składało się z pokrojonego (w kromki) chleba, posmarowanego margaryną albo marmoladą, albo jednym i drugim. Marmoladę, którą my jedliśmy, produkowano w tamtych czasach z czerwonych buraków. Była ona dość twarda i trudna do smarowania chleba, ale bardzo smaczna. Pokrojona w małe kawałeczki (kostki) i posypana dodatkowo cukrem, mogła również zastąpić słodycze, których nam na obozie brakowało, ponieważ większość z nas, nie miała pieniędzy na ich kupno. Czasami, zamiast margaryny podawano nam do smarowania chleba, tłuszcz z amerykańskiej UNRRA, o nazwie „Ceres”.

Ceres, nazwa handlowa tłuszczu spożywczego na bazie oleju rzepakowego, stanu stałego, o barwie białej lub kremowej, stosowanego, jako tłuszcz kuchenny (głównie) do smażenia oraz do produkcji margaryny. (Wikipedia)

Ceres, był bardzo twardy. Rozwinięty z pergaminowego opakowania (kostka ok.1 kg), z powodu swej twardości, nie nadawał się bezpośrednio do smarowania chleba. Znaleźliśmy – jednak – na to, sposób. Niektórzy z nas, co znali ten rodzaj tłuszczu, a znali go harcerze z rodzin kolejarskich, ponieważ kolejarze dostawali go w ramach deputatu z kolejowych aprowizacji, podpowiedzieli, że aby użyć go do chleba, to trzeba go roztopić na patelni i umoczyć w nim pokrojone kromki chleba. Kromki chleba, z zastygniętym na nich ceresie, nadawały się do jedzenia, zwłaszcza po posmarowaniu ich dodatkowo – marmoladą, ponieważ sam ceres był bezsmakowy i przez to – mało apetyczny.

Niekiedy, ale bardzo rzadko, było podawane coś innego do jedzenia, np. kawałek kiełbasy, konserwa mięsna albo rybna. Takie „pyszne” jedzenie, popijane było, prawie zawsze, osłodzoną czarną kawą, którą przygotowywano z kostek sprasowanej mieszanki kawy zbożowej i cukru. ZHP miało ją jeszcze z zapasów wojskowych. Kawa, dostępna była, również, do picia przez cały dzień, aż do samej kolacji. Znajdowała się, w specjalnie do tego celu przeznaczonym, blaszanym naczyniu z kranem. Na kolacje, na ogół, jedliśmy to samo, co na śniadania. Właściwie, śniadania i kolacje pod względem użytych do nich produktów, niczym się od siebie nie różniły. Może, jedynie tylko, tym, że czasami, kolacje były gotowane.

Natomiast, obiady zawsze były jednodaniowe. Jeśli była zupa, to najczęściej grochówka, krupnik albo jarzynowa, a jeśli – samo – drugie danie, to ziemniaki lub kasza i czasami do tego, mała porcja mięsa albo podsmażanej kiełbasy. Często, na jednodaniowy obiad, dostawaliśmy marynowane śledzie w śmietankowym sosie, ziemniaki i jakąś odpowiednią do tego surówkę. Było to smaczne. Niedzielne wyżywienie, było – jakościowo i smakowo – trochę lepsze niż posiłki w dniach powszednich. Na śniadania i kolacje, do smarowania chleba dostawaliśmy – masło, i jakiś smaczniejszy dodatek. Krótko mówiąc, obozowe wyżywienie nie było najlepsze, ale nigdy nie narzekaliśmy na jego, jakość.

Po śniadaniu i apelu porannym, drużyny rozchodziły się do swoich zajęć zaplanowanych na dany dzień. Najczęściej, były to zajęcia typowo harcerskie, takie jak: nauka wiązania węzłów; nauka podstaw topografii; nauka alfabetu Morsea, zdobywanie sprawności harcerskich; marsze terenowe na orientację i na azymut; zajęcia sportowe oraz zawody sportowe pomiędzy zastępami czy drużynami.

Prócz ww. zajęć, harcerze naszego obozu, brali czynny udział w akcji uświadamiającej, prowadzonej na terenie gminy i wsi Zawoja, dotyczącej zagadnień higieniczno – sanitarnych w gospodarstwach rolnych, okolicznej ludności wiejskiej. Nie wiem, kto był inicjatorem i kto zadecydował o przeprowadzeniu takiej akcji? Myślę jednak, że była to inicjatywa tamtejszej, sanitarnej władzy terenowej, gminnej lub powiatowej, a nam harcerzom, powierzono jej przeprowadzenie.

Chodziło w niej, przede wszystkim, o uświadomienie miejscowej ludności, a zwłaszcza gospodarzom, zagrożeń wynikających z niewłaściwego (zbyt bliskiego od siebie) usytuowania, w obejściu, studni wody pitnej, od bezodpływowego gnojownika oraz takiegoż samego, ustępu (WC).

W teren, na tę trudną akcję, wychodziliśmy w małych grupach, najczęściej, trzy lub czteroosobowych, pod przewodnictwem najstarszego wiekiem i stażem harcerza w grupie. Miejscowa rolnicza ludność, przyjmowała nasze odwiedziny z przychylnym nastawieniem i do nas, i do tego, o czym chcieliśmy z nimi rozmawiać. A nie były to – przecież – rozmowy przyjemne ani dla nich, ani dla nas, ponieważ chodziło o ważne sprawy sanitarne, niekiedy wstydliwe – o czystą i zdrową wodę ze studni, a pod tym względem nie było tam najlepiej.

Jednak, nigdy i nigdzie nie spotkaliśmy się ze strony odwiedzanych mieszkańców, z wrogością ani z niechęcią czy nawet lekceważąco w stosunku do nas, harcerzy. Traktowano nas bardzo poważnie. Czyżby działała tam i wtedy, magia harcerskiego mundurka? Ja również brałem udział w tym przedsięwzięciu (trzy albo cztery razy), ale raczej, jako niewiele znaczący – z powodu mojego wieku – członek takiej grupy harcerskiej. Byłem, jednak dumny z uczestnictwa w tym uświadamiającym – zajęciu.

Zawoja była wtedy i jest dzisiaj, największą pod względem powierzchni, i jedną z najdłuższych, wsi w Polsce. Jest to znana miejscowość letniskowa i turystyczna w województwie małopolskim. Zwarta zabudowa wsi, dominuje jedynie w dolinach potoków, natomiast na okolicznych, górskich zboczach rozrzucone są liczne przysiółki, których jest ponad sto (Wikipedia) (Z Internetu. Wg oficjalnej strony Gminy Zawoja „Wirtualna Zawoja”, wątek „Położenie”).

I z tego powodu, nachodziliśmy się wtedy, po tych wzgórzach, co niemiara, ponieważ między poszczególnymi gospodarstwami były – najczęściej – bardzo duże odległości. Do obozu wracaliśmy bardzo zmęczeni, ale zadowoleni z dobrze wykonanej pracy oraz z tego, że czeka nas obiad i popołudniowy zasłużony wypoczynek. Godziny popołudniowe mieliśmy przeważnie wolne od zajęć. Był to czas przeznaczony na nasze osobiste potrzeby, jak np. pisanie listów, czytanie książek i prasy, pranie odzieży itp. oraz na odpoczynek czynny (opalanie się i kąpiele w – dość zimnej – górskiej rzece), a także na inne zabawy i gry, zgodne z naszymi zainteresowaniami. Można było również iść na przepustkę do Zawoi, ale nie przypominam sobie ażebym kiedykolwiek skorzystał z takiej formy wypoczynku i rozrywki. Natomiast, czasem chodziliśmy (w małej grupce kolegów) na krótsze lub dłuższe, piesze spacery po bliskiej, od obozu, ale też atrakcyjnej okolicy.

W czasie trwania obozu odbyła się jedna, zorganizowana przez Komendę, całodzienna piesza wycieczka na najwyższy szczyt tego terenu – Babią Górę. Ja w tej wyprawie nie brałem udziału. Nie pamiętam już, dlaczego nie byłem na tej wycieczce? Może uważano, że jestem za mały i za słaby na taki wysiłek? A, może po prostu, miałem wyznaczoną w tym dniu służbę obozową? Nie wiem.

Czas wolny trwał do kolacji, po której nadchodził zawsze oczekiwany przez nas, ale niestety, nie każdego dnia, moment rozpoczęcia przygotowań do ogniska. Suche drewno na ognisko, przynosiliśmy już wcześniej z lasu, przy każdej nadarzającej się ku temu okazji i składowaliśmy w obozie. Trzeba je było tylko porąbać na szczapy i w odpowiednim, ku temu, czasie, ułożyć we właściwy stos, w miejscu przeznaczonym na ognisko.

Ognisko stało się symbolem harcerstwa. Była to uczta kulturalna w blasku ognia. Stanowiła cenny instrument wychowawczy instruktora.
Najważniejsze ogniskowe zwyczaje.

•  Na ognisko harcerze przychodzili drużynami, w mundurach.

•  Zapalenie ogniska odbywało się zgodnie z harcerskim ceremoniałem.

•  Starano się rozpalić ogień od jednej zapałki, bez użycia papieru.

•  Była to czynność zaszczytna i komendant obozu powierzał ją osobie najbardziej godnej w tym dniu, niekiedy gościowi, innym razem – najstarszemu
z uczestników ogniska, a czasami najmłodszemu.

•  Ognisko rozpoczynano pieśnią „Płonie ognisko i szumią knieje”.

•  Repertuar – piosenki harcerskie, żołnierskie i ludowe, skecze, wiersze, scenki
rodzajowe, satyra obozowa itp.

•  Oklaski zastępowano okrzykami, dowcipnymi przyśpiewkami itp.

•  Na zakończenie śpiewano „Już do odwrotu głos trąbki wzywa”.

•  Okrzykiem Czuwaj! Podanym przez osobę funkcyjną najwyższej rangi definitywnie kończono ognisko i drużynami lub zastępami odmaszerowywano do rejonów zakwaterowania (z Internetu. Na podstawie opracowania hm. Ryszarda Wittlieba Pt. „Ognisko harcerskie”).

W naszym obozie ogniska nie odbywały się codziennie, ale dość często. Szczególnie uroczystymi były te – organizowane w niedziele, na które zapraszaliśmy inne obozy, a niekiedy miejscowe władze oraz okoliczną ludność. W jedną z niedziel, nasz obóz został zaproszony na ognisko zorganizowane przez (położony niedaleko od nas) harcerski obóz żeński.

W tamtych latach, harcerstwo polskie, zorganizowane było w oddzielne drużyny – żeńskie i męskie. Również obozy harcerskie były oddzielne – żeńskie i męskie. Najczęściej obozy żeńskie lokowane były w pobliżu obozu męskiego i nazywano go podobozem, jeżeli organizowane były przez ten sam Hufiec. Rezygnacja z tego podziału, nastąpiła w późniejszych latach.

Ognisko to, szczególnie utkwiło mi w pamięci, ponieważ na nim dostąpiłem, razem z najmłodszą harcerką tamtego obozu, zaszczytu jego rozpalenia. I chociaż już wcześniej, na ogniskach naszego obozu, byłem wyznaczany do tej czynności, to jednak tym razem, byłem szczególnie dumny z tego wyróżnienia. Komendantka obozu harcerek, w porozumieniu z naszym komendantem, wyznaczyli do tego zaszczytu, najmłodszych uczestników swoich obozów, według zwyczajowej harcerskiej, obozowej zasady rozpalania ognisk. Samo ognisko przebiegało zgodnie z harcerską tradycją i ustalonym wcześniej – programem, a sądząc po nastrojach widzów, ich wesołości i radosnych okrzykach – musiało się podobać.

W niedziele i święta, był trochę inny porządek dnia. Pobudka była o jedną godzinę później. Nie było organizowanej, porannej gimnastyki. W tych dniach, nie było żadnych obowiązkowych, szkoleniowych zajęć.


Kościół w Zawoi. Wygląd współczesny. Zdjęcie z Internetu.

Natomiast, w każdą niedzielę przed południem, prawie wszyscy uczestnicy obozu, maszerowali w szyku zwartym, z pocztem sztandarowym na czele, do kościoła w Zawoi, aby wziąć udział w Mszy Świętej. W kościele, staliśmy przed ołtarzem, w wyrównanych szeregach, jak przystało na zwartą i zdyscyplinowaną, brać harcerską. Już nie pamiętam czy był obowiązek uczestniczenia w niedzielnej Mszy Świętej, ale pamiętam, że nikt się z tego obowiązku nie wyłamywał. Po powrocie z kościoła i obiedzie, pozostałą część dnia, uczestnicy obozu mieli do własnej dyspozycji, i wykorzystywali ją zgodnie ze swoim upodobaniem. W takim – mniej więcej – rytmie, upływały nam wszystkie dni, tego bardzo pracowitego obozowego, a zarazem ciekawego życia. A było ich niemało, bo aż trzydzieści. Przełożeni druhowie, nie pozwolili nam się nudzić.

Koniec obozu

Przedostatnia, bardzo ważna, noc obozu, przeszła nam, niespodziewanie spokojnie. Nie urządziliśmy nikomu „zielonej nocy” ani nam, również, nikt jej nie zrobił, chociaż, spodziewaliśmy się tego. Byliśmy na nią przygotowani. Obóz i nasz pobyt na nim, już się kończył. Rano 30 lipca zakończyliśmy obozowanie. Spakowaliśmy swoje indywidualne wyposażenie. Rozebraliśmy drewniane, sypialne prycze i półki. Zwinęliśmy nasze namioty. Doprowadziliśmy do należytego porządku miejsce po namiocie. Starannie, uporządkowaliśmy teren, byłego już obozu i czekając na uroczystą, końcową zbiórkę, przygotowywaliśmy się psychicznie, do podróży do domu.

Byliśmy przekonani, a nawet pewni tego, że po miesiącu od naszego odjazdu, już nikt nie pozna, że niedawno był tu obóz harcerski Oleśnickiego Hufca Harcerzy. A może jednak ktoś pozna, gdyż zostawiliśmy po sobie jedną małą, ale mam nadzieję, że trwałą pamiątkę. Otóż, w naszym namiocie, z ziemi wystawał (na około 5 cm powyżej poziomu gruntu) duży, płaski granitowy głaz, na którym wyryliśmy napis „37 DDH Oleśnica”. Może ten napis jeszcze istnieje – do dzisiaj? Mam nadzieję, że tak, że się zachował. Chociaż od tego czasu minęło już ponad pół wieku.

Chciałbym tam jeszcze pojechać i odwiedzić Zawoję, a może nawet odszukać miejsce, gdzie był założony nasz obóz i odnaleźć ten oznakowany przez nas głaz! Było to i jest w dalszym ciągu moim marzeniem, ale czy możliwym do spełnienia? Tego nie wiem, ale myślę, że to się już – nie spełni. Niestety! Bardzo ciekawe i zarazem zadziwiające – dla mnie – jest to, że nie pamiętam, absolutnie, niczego z drogi powrotnej, z tego obozu do domu. Nie pamiętam przebiegu żadnego etapu tej podróży, a przecież było ich kilka.

Po pierwsze – tego, w jaki sposób dostaliśmy się z obozu w Zawoi, do stacji kolejowej w Makowie Podhalańskim? Czy odbyliśmy tę drogę pieszo, czy na furmankach? A może, przewieziono nas samochodami ciężarowymi dostosowanymi do przewozu osób? Taka możliwość była brana pod uwagę. Następnie, jak przebiegała podróż pociągiem z Makowa do Krakowa i dalej do Oleśnicy, i w jaki sposób odbyło się zakończenie tej podróży na oleśnickim dworcu kolejowym?

 


W samym środku tego okrągłego zdjęcia, stoi autor tych wspomnień

Epilog

W pracy tej, chciałem przekazać i mam nadzieję, że przekazałem – najlepiej jak tylko umiałem – wszystko to, co zapamiętałem z pobytu na tym obozie. Opisałem tylko ten jeden, konkretny obóz harcerski, ale myślę, że wszystkie inne obozy w tamtym czasie przebiegały według podobnego scenariusza. Jak się później okazało, był to mój pierwszy i zarazem ostatni, „prawdziwy obóz harcerski”, którego byłem uczestnikiem. Bowiem, w następnym roku, Hufiec oleśnicki nie organizował już letniego obozu.

Bardzo prawdopodobną przyczyną takiej decyzji było to, że w 1950 roku nastąpiła reorganizacja w polskim harcerstwie, która polegała na włączeniu ZHP do struktur ZMP pod nazwą Organizacja Harcerska Związku Młodzieży Polskiej, a w następstwie tego – odejście od tradycji i zasad harcerstwa skautowego, i oparcie się na wzorcu radzieckim. Z powodu tej organizacyjnej i programowej zmiany, powstał chaos i niepewność harcerzy, co do przyszłości harcerstwa polskiego. W skutek tej zmiany, znaczna część harcerzy odeszła, wtedy, z ZHP. Harcerze, którzy pozostali w nowej organizacji, OH ZMP, nie nosili już tradycyjnych mundurków harcerskich, tylko białe koszule i czerwone chusty, albo (tego samego koloru) krawaty. Ja nie zapisywałem się już do tej nowej organizacji harcerskiej ani do żadnej innej organizacji młodzieżowej, działającej w tamtym czasie, ani nawet w latach późniejszych.

Część trzecia
Szkoła i wakacje

W 1946 roku przeprowadziliśmy się z całą rodziną z Wysocka Wielkiego do Oleśnicy. Od 1 września zacząłem tutaj chodzić do szkoły nr 1. Budynki tej szkoły znajdowały się na rozwidleniu obecnych ulic, Wileńskiej i Armii Krajowej. W tamtym czasie była to jedyna, czynna szkoła podstawowa w mieście. Kierownikiem szkoły był Pan Marmajewski. Wychowawczynią naszej klasy była młoda nauczycielka Agnieszka Biernat, która wkrótce zmarła przy porodzie. Nauczycielami tej szkoły byli też: Małżeństwo Sanoccy, Małżeństwo Redowie oraz Panie, Gaudzicka i Pomorska. Do tej szkoły, chodziłem do klasy drugiej i trzeciej. Uczyłem się dosyć dobrze. Uczęszczałem tu, razem z kilkoma kolegami z naszego podwórka, z bloków kolejowych przy ulicy Moniuszki. Do szkoły mieliśmy niedaleko.

Ale kiedy w 1948 roku otwarto, w mieście, nową szkołę podstawową – Nr 2, to ja przeniosłem się do niej. Zmieniłem szkołę, bez ważnego powodu i bez porozumienia z rodzicami. Po prostu. Część uczniów z naszej klasy, a wśród nich, kilku moich kolegów z podwórka, w pierwszym dniu nowego roku szkolnego, przeniesiono do tej nowej szkoły, to ja też, pomimo, że nie byłem na liście „przeniesionych” uczniów, zabrałem swoje zeszyty i książki, i poszedłem tam razem z nimi. Zadziałała w tym przypadku koleżeńska, podwórkowa solidarność.

Taki krok ułatwiło mi to, że w tamtym czasie nie było rejonizacji szkół podstawowych i uczniowie sami mogli wybierać sobie szkołę, do której chcieli uczęszczać. Ja, wybrałem kolegów i nową szkołę. Była ona położona od naszych domów dalej niż szkoła poprzednia. Znajdowała się w pobliżu rynku, przy nieistniejącej już, obecnie, ulicy Różanej. Rodzice zaufali mi i pogodzili się – bez sprzeciwu – z moją samowolną decyzją o tej zmianie. Widocznie, było Im obojętne, do której szkoły będę chodził. Stałem się, więc, uczniem czwartej klasy Szkoły Podstawowej Nr 2.

Wydarzenie to, miało bardzo duże znaczenie dla mnie. Stałem się, bowiem, od tego czasu, chłopcem samodzielnym. Odtąd, to ja sam, wybierałem sobie szkoły, w których chciałem się uczyć. Moja samodzielność, bardzo mi się przydała, także, w późniejszym, dorosłym życiu, przede wszystkim w pracy zawodowej. Chodziłem tu jeszcze do klasy piątej, ale niewiele pamiętam z tego okresu. W czasie, kiedy byłem uczniem tej szkoły jej kierownikiem był Pan Leon Szorek, a wychowawczynią mojej klasy, Pani Zofia Jezierska. Uczyła mnie, również, Pani Maria Namaczyńska, siostra p. Jezierskiej. Były to, dwie sympatyczne panie w średnim wieku. Osoby wysokie i tęgie, ale pogodnego usposobienia i łagodne w kontaktach z uczniami.

Pamiętam, jak codziennie karmiły nas tranem przynoszonym w dużej butelce. Wszystkich po kolei, jedną łyżką, co dziś z powodów sanitarnych, nie byłoby, to możliwe. Przy tym, było wiele wesołości, śmiechu i żartów. Na początku nauki w tej szkole, we wrześniu 1948 roku, zapisałem się do ZHP i intensywnie uczestniczyłem w zajęciach harcerskich. Dwa lata później, w 1950 roku, po klasie piątej, jeszcze raz zmieniłem szkołę, ale był to już krok, przeze mnie, przemyślany. Z myślą o przyszłej szkole średniej, przeniosłem się do Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego mieszczącej się przy ulicy Słowackiego. W tamtym czasie powszechnie nazywaną nr 4. Liczyłem, wtedy, na to, że tam jest wyższy poziom kształcenia, a poza tym, że będę miał większą szansę dostać się do szkoły średniej. Jednak los, a właściwie mój rozum, pokierował mną inaczej. Wprawdzie dostałem się i ukończyłem szkołę średnią, ale nie tą, o której myślałem, tylko średnią szkołę techniczną – technikum mechaniczne.

Dyrektorem Szkoły Nr 4 był Pan Marian Brzeziński. Wychowawczynią naszej klasy była Pani Maria Glazer, która uczyła nas matematyki i chyba, fizyki. Prócz Niej, pamiętam także Panią Domaradzką, nauczycielkę języka polskiego. Zapamiętałem jeszcze: Pana Sroczyńskiego, Pana Kozaczyńskiego, który prowadził z nami zajęcia z wychowania fizycznego oraz Pana Nowakowskiego, bardzo młodego i sympatycznego, nauczyciela. On uczył nas (o ile dobrze pamiętam) dwóch przedmiotów szkolnych, jednak nie zapamiętałem, – jakich, ale, również, zajmował się działalnością młodzieżową. Wśród uczniów, krążyły o nim, dowcipne i śmieszne, ale jednak trochę uszczypliwe, krótkie wierszyki. Pamiętam dwa z nich, ale nie powinienem ich cytować i nie zrobię tego.

Zaznaczę, jeszcze to, że do mojej klasy chodził Stasiu Ciosek, syn wizytatora szkolnego, późniejszy znany lewicowy polityk. Był uważany za jednego z trójki, najlepszych uczniów w klasie, ale wcale nie łączę tego, z pozycją jego ojca w szkolnictwie. Po prostu, był bardzo zdolnym uczniem. Ja także, sam decydowałem o tym, w jaki sposób chcę spędzać wakacje. Sam wybierałem sobie kolonie, a później obozy czy też, wyjazdy na wieś do rodziny. Oczywistością było, że informowałem Rodziców o moich wakacyjnych planach. Musieli, przecież, wiedzieć o tym, kiedy i gdzie chcę jechać, co będę tam robić i wyrazić na to zgodę. Ale nigdy z Ich strony, nie usłyszałem słów sprzeciwu.

Niekiedy, formalności związane z wyjazdem na zorganizowany wypoczynek załatwiałem sobie sam, tym bardziej było to możliwe, że w tamtym czasie, za pobyt na koloniach letnich i obozach, nie płaciło się. Rodziców, nic to nie kosztowało. We wszystkie wakacje w latach 1949 – 1955, przynajmniej jeden miesiąc byłem na zorganizowanych koloniach letnich, obozach lub kursach, a drugi miesiąc spędzałem u rodziny na wsi albo w domu, na podwórku, z kolegami. Nasze podwórkowe zabawy opisałem krótko w Części Pierwszej „Dzieciństwo”.

Na kolonie letnie, dla dzieci pracowników kolejowych z dawnego województwa wrocławskiego, które prawie wszystkie, organizowane były przez wrocławską Dyrekcję Okręgową PKP, jeździłem najczęściej i najchętniej w rejon Jeleniej Góry. Lubiłem tu przyjeżdżać ze względu na zagęszczenie w jej okolicach, atrakcyjnych obiektów turystycznych, godnych oglądania i zwiedzania. Były tu piękne, chociaż niewysokie, zalesione góry. Kamieniste górskie rzeki, nadające się w niektórych miejscach do kąpieli. Jeziora zalewowe i zapory wodne spiętrzające wody w tych rzekach. Dużo ciekawych zamków i pałaców do zwiedzania. Muzeum historyczne i przyrodnicze w Cieplicach, z bogatymi zbiorami historycznymi, a zwłaszcza, ornitologicznymi.

Wymieniłem tylko niektóre z będących tu atrakcji. Było ich znacznie więcej. Dlatego tutaj, na tym terenie bardzo mi się podobało i w tamtym czasie, i wiele lat później, kiedy byłem już dorosłym, i przyjeżdżałem w te strony w celach turystyczno-wypoczynkowych. Jak bardzo mi się tu podobało, może najlepiej świadczyć fakt, że w kwietniu 1981 roku zamieszkałem – wraz z moją rodziną – w Jeleniej Górze. Zamieszkałem tu, już na pobyt stały.

Dla zachowania w pamięci, wymieniam, w porządku chronologicznym, wszystkie wakacyjne kolonie i obozy, w których uczestniczyłem, a niektóre z nich opisuję dokładniej.
W lipcu 1949 – obóz harcerski w Zawoi.

Pobyt na tym obozie, opisałem w Części Drugiej pt. „Obóz Harcerski”.

W 1950 roku nie byłem na kolonii.

Nie pamiętam już, z jakiego powodu nie pojechałem na kolonię letnią. Myślę, jednak, że powodem tego, była reorganizacja ZHP (opisana w poprzednim rozdziale), co skutkowało odwołaniem w tamtym roku, obozów harcerskich, a planowałem na taki obóz pojechać. O wyjeździe na kolonię letnią – nie myślałem. Uważałem, że pobyt na takim wypoczynku jest zbyt dziecinną sprawą. Ale pamiętam, że pierwszy miesiąc wakacji spędziłem na wsi Świeca, a następny w Wysocku Wielkim oraz w domu, w Oleśnicy. Pobyt w tych miejscowościach, też opisałem w Części Pierwszej.

W 1951 roku – kolonie letnie w Lwówku Śl. i Leśnej

W czasie tych wakacji byłem dwa razy na kolonii. Na pierwszy turnus pojechałem do Lwówka Śląskiego, a drugi miesiąc, spędziłem w Leśnej koło Lubania Śl. W Lwówku Śl. kolonia zorganizowana była w budynkach szkolnych Liceum Ogólnokształcącego przy obecnej ulicy Henryka Brodatego. W czasie tego miesięcznego wypoczynku – poza kilkoma wycieczkami i wyjazdami do prac polowych w okolicznych PGR (zbieranie stonki ziemniaczanej) – nic się szczególnego nie działo. Po prostu, niewiele z tej kolonii zapamiętałem.

Natomiast, dokładnie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się w sierpniu, na drugim turnusie w Leśnej. Po powrocie z Lwówka (byłem tam z kilkoma kolegami z naszego podwórka), w domu nikogo nie zastałem, ponieważ rodzice z bratem i siostrą przebywali u rodziny w Wysocku Wielkim. Zdecydowaliśmy, więc, z najbliższym moim kolegą, Ryśkiem, –który też był na tej kolonii – i jego rodzicami, że tę noc spędzę w ich domu. Jeszcze wieczorem postanowiliśmy, że rano następnego dnia, spróbujemy załatwić sobie wyjazd na drugi turnus kolonijny, do Leśnej koło Lubania. Wiedzieliśmy, że tam pojechali nasi, podwórkowi, koledzy i koleżanki, i chcieliśmy do nich dołączyć. Jak postanowiliśmy, tak też – „rozpoczęliśmy wizyty” w odpowiednich, kolejowych biurach zajmujących się sprawami socjalnymi.

Rano, przyjechał po mnie mój Ojciec, ale, gdy dowiedział się o naszych zamiarach, zgodził się na ten wyjazd i pomógł mi w przygotowaniach do podróży. Formalności związane z wyjazdem do Leśnej trwały krótko i bez kłopotów. Zostały załatwione, pozytywnie, w ciągu jednego dnia. Już w następnym dniu, ja i Rysiek, mogliśmy wyjechać do Leśnej. Bardzo się z tego – cieszyliśmy. Nazajutrz około południa (z trzydniowym opóźnieniem) byliśmy już na Kolonii Letniej PKP w Leśnej i zostaliśmy przyjęci do VIII grupy chłopców. Wszystkich grup kolonijnych – było 9.

Kolejowy Ośrodek Kolonijny w Leśnej zorganizowany był nad rzeką Kwisą w kilku jednopiętrowych, poniemieckich, murowanych barakach. Cały obiekt kolonijny był bardzo przestronny. Wokół baraków, było dużo wolnego miejsca na organizację różnego rodzaju zabaw i gier sportowych. Było również boisko piłkarskie. Z tej kolonii wyniosłem najwięcej wrażeń, zwłaszcza – pozytywnych, a to za sprawą moich umiejętności gry w piłkę nożną.

W pierwszej części pt. „Dzieciństwo” napisałem, że „byłem uważany za jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszym, piłkarzem na naszym podwórku”. Tam, w Leśnej potwierdziła się ta opinia. W czasie naszego przyjazdu, trwał już międzygrupowy turniej piłkarski o mistrzostwo kolonii. A ponieważ uważałem, że w piłkę nożną gram dosyć dobrze, to zgłosiłem się do wychowawcy mojej grupy i poprosiłem o przetestowanie mnie (na treningu) w grze sparingowej. Próba mojej gry, wypadła pozytywnie i znalazłem się w reprezentacji naszej grupy.


Dnia 10 sierpnia 1951. Koloniści z różnych grup. W głębi nasz barak mieszkalny.


23 sierpnia 1951. Moja, VIII grupa, na terenie kolonii. W środku
w białej sportowej podkoszulce i czarnych spodenkach – autor

Wkrótce po tym, dowiedziałem się, że nasz wychowawca i jednocześnie trener, był związany z jednym, z pierwszoligowych klubów piłkarskich w Wałbrzychu. W pierwszym moim meczu, z grupą IX, grałem bardzo dobrze i strzeliłem jednego gola (wygraliśmy 2:1). W następnych meczach, również, grałem dobrze. Po zakończeniu mistrzostw grupowych, zostałem powołany do reprezentacji Kolonii na organizowany mecz z B – klasową drużyną seniorów, Włókniarz w Leśnej.

Mecz odbył się na miejskim stadionie, przy udziale publiczności, ale jak było do przewidzenia, przegraliśmy go (1: 2), jednak najważniejszą sprawą, dla mnie, było to, że właśnie ja, strzeliłem tego – jedynego, honorowego dla nas – gola. Dla widzów kolonijnych i całej kolonii byłem „bohaterem” tego meczu. Zostałem, na ich rękach, zniesiony z boiska.

W niedługim czasie po tym meczu, mój wychowawca w czasie rozmowy ze mną powiedział mi, że mam piłkarski talent i jego wałbrzyski, ligowy klub piłkarski jest zainteresowany moją osobą. Zaproponował mi rozmowę z działaczem klubowym w sprawie przyjęcia mnie do tego klubu. Miałbym – według niego – przyjechać do Wałbrzycha, chodzić tam do szkoły, zamieszkać w internacie i trenować piłkę nożną w grupie młodzieżowej. Rozmowa z działaczem, który przyjechał z Wałbrzycha, wkrótce się odbyła. Jego propozycja była ciekawa i kusząca, ale po dłuższym namyśle – nie przyjąłem jej.


15 sierpnia 1951. Piłkarska reprezentacja kolonii. Klęczący
w czarnych spodenkach – autor

Nie przyjąłem, ponieważ miałem, wtedy, dopiero 14 lat, byłem już – prawie – uczniem siódmej klasy, nie chciałem opuszczać rodziny, ale przede wszystkim, obawiałem się o swoją – jednak, niepewną przyszłość. I tak zakończyła się moja przygoda – być może – z poważną piłką nożną.

Pozostała część wypoczynku kolonijnego upłynęła nam w sposób tradycyjny. Były wycieczki do zamku Czocha i zamku w Świeciu. Zwiedzanie zapór wodnych na jeziorach Leśniańskim i Złotnickim. Kąpiele w jeziorze i w rzece Kwisie. Gra w piłkę nożną na kolonijnym boisku oraz opalanie się i inne, ciekawe imprezy i zabawy.
Nie było czasu na nudę. Zawsze działo się coś ciekawego.

Do domu przyjechałem bardzo zadowolony z wypoczynku na tej kolonii. Ale nie tylko ja byłem zadowolony, moi koledzy z podwórka, którzy byli razem ze mną w Leśnej – również, chwalili pobyt na tej kolonii. Po kilku dniach pobytu w domu, rozpoczął się nowy rok szkolny. Zacząłem chodzić już do klasy siódmej.

W 1952 roku – kolonia letnia w Szklarskiej Porębie

Zaraz, po zakończeniu roku szkolnego, na początku lipca 1952 roku, byłem zajęty załatwianiem formalności związanych z przyjęciem i egzaminem wstępnym do szkoły średniej. Złożyłem podanie i startowałem do Technikum Radiotechnicznego w Dzierżoniowie. Egzamin wstępny – był konkursowym i składał się z matematyki, języka polskiego, historii i geografii. Pamiętam, że z języka polskiego pisaliśmy pracę na temat „Rola radia i prasy w upowszechnianiu kultury w Polsce”. Bardzo dobrze zapamiętałem ten temat i ten egzamin.

Według oceny komisji egzaminacyjnej, pracę tę napisałem tak dobrze, że komisja wyraziła opinię, a raczej, dała mi dobrą radę, że ze względu na moje uzdolnienie polonistyczne, nie powinienem kształcić się w kierunku technicznym, lecz w – humanistycznym. Natomiast, z matematyki otrzymałem słabą ocenę i z tego powodu – nie zostałem przyjęty do tego technikum. Uzyskałem tylko to, że otrzymałem zaświadczenie o zdanym egzaminie wstępnym i na jego podstawie będę mógł być przyjętym – bez egzaminu – do każdej innej szkoły średniej.

Z danej mi, dobrej rady w sprawie mojego dalszego kierunku kształcenia, nie skorzystałem. Przeważyła w tym przypadku praktyczność i zdecydowałem się złożyć podanie – z dołączonym zaświadczeniem – o przyjęcie do Technikum Mechanicznego w Oleśnicy, i w oparciu o ten dokument, zostałem przyjęty. Teraz już ze spokojną głową mogłem zająć się wakacyjnym wypoczynkiem. Pomyślałem też, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, że nie będę musiał mieszkać w internacie, i będę uczył się w swoim mieście. Pozostałe tygodnie wakacyjnego, lipcowego miesiąca spędziłem częściowo w domu, a częściowo u mojej rodziny na wsi, w Wysocku Wielkim, ale przede wszystkim na Świecy. Moje pobyty w tych miejscowościach, a zwłaszcza, na Świecy opisałem, również, w Części Pierwszej pt. „Dzieciństwo”.

Natomiast, w sierpniu przebywałem na kolonii w Szklarskiej Porębie-Hucie, która była zorganizowana przez Dyrekcję Okręgową PKP we Wrocławiu, a znajdowała się na bocznicy stacji kolejowej o tej nazwie. Na urządzenia kolonijne wykorzystano – przystosowane do tych celów – stare, wyeksploatowane już wagony kolejowe, zarówno osobowe jak i towarowe. Pobyt w tych wagonach nie był komfortowy, ale było tu wszystko, co potrzebne do krótkotrwałego, w miarę wygodnego zamieszkania. Wagony osobowe przerobione były na sypialnie, a towarowe, na kuchnię i stołówkę oraz na umywalnie, osobne dla dziewcząt, i dla chłopców. Jednym słowem, było tutaj bardzo ciekawie, być może, dlatego ciekawie, że było tu inaczej aniżeli na innych koloniach letnich, na których przedtem byłem.

W latach pięćdziesiątych, stacja kolejowa Szklarska Poręba – Huta była czynna i dojeżdżały do niej pociągi osobowe, a że była ona ostatnią stacją, przed polsko-czeską granicą, to bieg pociągów tutaj się kończył. Po przestawieniu parowozu, pociągi wracały do Jeleniej Góry.


15 sierpnia 1952. Wycieczka kolonistów do Wodospadu Kamieńczyka

W ciepłe i słoneczne dni, których w tamtym czasie było bardzo dużo, szliśmy nad rzekę Kamienną w pobliże Kruczych Skał i tam kąpaliśmy się lub opalali na wystających z wody olbrzymich głazach. Do tej rzeki mieliśmy blisko. Chodziliśmy również na piesze wycieczki. Byliśmy na Szrenicy i przy wodospadzie Kamieńczyka oraz wodospadzie Szklarka. Autobusem pojechaliśmy do Pilchowic, gdzie zwiedzaliśmy zaporę, spiętrzającą wody Bobru w malownicze jezioro zaporowe. Wówczas, jezioro to „żyło”. Przyciągało turystów, którzy przyjeżdżali pociągami, z kierunku Jeleniej Góry albo z Lwówka. Pociągi, zatrzymywały się na pobliskiej małej, malowniczo położonej stacyjce Pilchowice – Zapora. Za tamą, na półwyspie, czynna była restauracja i niedaleko od niej – przystań wodna z małym stateczkiem, pływającym z turystami po jeziorze. Była tam też wypożyczalnia kajaków i żaglówek.

Odbyliśmy też, bardzo ciekawą wycieczkę na górski stok, na którym drwale pracowali przy ścinaniu lasu. Po ścięciu drzewa, robotnicy, przy pomocy koni, wciągali pnie, do –specjalnie wybudowanej – drewnianej rynny, po której te olbrzymie i ciężkie kloce drewna, pędziły z dużą prędkością i hukiem, kilkaset metrów w dół, gdzie po wypadnięciu z tej rynny zatrzymywały się. To zajęcie było bardzo niebezpieczne z powodu tego, że pień niekiedy wypadał z tej rynny wcześniej i lecąc po stoku z góry, przewracał, i niszczył wszystko, co spotkał na swojej drodze. Dlatego, tę czynność musieliśmy oglądać z pewnej, bezpiecznej odległości. Tutaj, w Szklarskiej Porębie, też, nie nudziliśmy się.


15 sierpnia 1952. Przy Wodospadzie Kamieńczyka. Drugi
od lewej – autor

Po powrocie do domu, pozostało mi tylko kilka dni na przygotowanie się do następnego, nieznanego mi, etapu nauki w nowym roku szkolnym. Miał się zacząć nowy, bardzo ważny rozdział w moim życiu. 1 września zostałem uczniem Technikum Mechanicznego w Oleśnicy przy ulicy Wojska Polskiego 67. Miałem się kształcić w zawodzie technika odlewnika. Z przyjętych na pierwszy rok przyszłych uczniów, zorganizowano dwie klasy, z których każda liczyła ponad czterdzieści osób. W jednej klasie były same dziewczyny, a w drugiej – chłopcy. Był to ostatni rok naboru do pierwszej klasy technikum. Zostałem zapisany, oczywiście, do klasy chłopców. Miała ona nazwę „klasa1b techn.” Szkoła mieściła się w obiektach, byłych niemieckich koszar wojskowych.

Zajmowała jeden budynek mieszkalny, w którym były urządzone, w jednej połowie sale dydaktyczne, a w drugiej szkolny internat. Obok, w oddzielnym budynku była kuchnia i stołówka, a w dawnych koszarowych garażach, zostały urządzone warsztaty szkolne, które służyły do praktycznej nauki ślusarstwa, obróbki skrawaniem, spawalnictwa, kuźnictwa oraz obróbki drewna i koniecznego w odlewnictwie – modelarstwa. Natomiast, szkolna odlewnia żeliwa, gdzie odbywali praktykę uczniowie uczący się zawodu odlewniczego, – przebudowana z byłej ujeżdżalni koni w dawnych poniemieckich koszarach, – znajdowała się przy obecnej ulicy Lwowskiej. Mieliśmy tam, przez trzy lata zajęcia praktyczne, jeden dzień w tygodniu (w każdy czwartek).

Początkowo, Dyrektorem tej szkoły był Michał Klamut, a później Adam Fuchs. Naszą wychowawczynią i zarazem nauczycielką języka polskiego, przez wszystkie cztery lata nauki, była Pani, mgr Helena Stefaniszyn. Była to, bardzo zaangażowana nauczycielka, przez nas lubiana, a przede wszystkim szanowana. W swojej pracy nad nami, nie tylko przerabiała materiał programowy, ale także dbała o nasz rozwój kulturalny. Organizowała nam częste wyjazdy do Wrocławia na spektakle operowe i teatralne. Była również z nami na trzydniowej wycieczce do Krakowa i Zakopanego. W Krakowie, poza Wawelem, Katedrą Wawelską, Bramą Floriańską i Kościołem Mariackim, byliśmy obecni na przedstawieniu w Teatrze Starym.

W Zakopanem, natomiast, „koniecznie” musieliśmy pójść na zakopiański cmentarz, słynny Stary Cmentarz na Pęksowym Brzyzku i być przy grobie Sabały, gdzie wysłuchaliśmy krótkiej opowieści o tym, góralskim gawędziarzu i pieśniarzu. Odwiedziliśmy także Dolinę Kościeliską i pojechaliśmy kolejką linową do Myślenickich Turni. Miała, także, z nami sporo zajęć wykraczających poza obowiązkowy program szkolny, zwłaszcza z literatury, a szczególnie, z literatury i sztuki okresu romantyzmu, z których ja osobiście odniosłem wiele korzyści. Jestem Jej za to wdzięczny.

Matematyki, a raczej algebry i trygonometrii, uczył nas Pan Tomasz Górniak. Była to bardzo ciekawa postać. Prawie zawsze, przychodził do szkoły ubrany w czarne, wysokie, wyglansowane buty, tzw. „oficerki” oraz odpowiednie do nich, spodnie wojskowego kroju i jasną, samodziałową marynarkę. Był typem energicznego mężczyzny, wyglądającego na byłego żołnierza, oficera. Miał, już, siwe włosy, ale farbowany na czarno, starannie przystrzyżony wąsik.

Wymagał od nas dużo wiedzy i umiejętności matematycznej. Po każdej klasówce z matematyki, a szczególnie z trygonometrii było przeważnie około połowy ocen niedostatecznych. Do tych „dwójkowiczów”, ja też się zaliczałem. W klasie trzeciej, a zwłaszcza czwartej, stale, kpiąco powtarzał nam, że żadne z uczniów, nie ma, co marzyć o zdaniu matury z Jego przedmiotu. Pokazywał nam i mówił: „Prędzej kaktus mi wyrośnie na dłoni, niż wy zdacie maturę z matematyki”, albo: „kudy wam do matury”.

Czy była to – z jego strony – czysta złośliwość czy też, dość oryginalna forma motywacji do lepszego przykładania się do nauki? Tego, niestety, nie wiem. A jednak, prawie wszystkim z jego uczniów, udało się zdać maturę. Mnie również. Równie, surowym i wymagającym nauczycielem był Pan Kasprzycki, który miał z nami kilka przedmiotów zawodowych, jak np. maszynoznawstwo, części maszyn, materiałoznawstwo, metaloznawstwo itp. On z kolei, męczył nas niespodziewanymi „kartkówkami”, w których również przeważały oceny niedostateczne.

Na szczególną uwagę i pamięć zasługuje, również, Pan inż. Ruszel, który uczył nas większości przedmiotów zawodowych, związanych z elektrotechniką. Były one –dla nas – przedmiotami trudnymi do nauki. U Niego „zaliczaliśmy” też, tzw. pracę maturalną z przedmiotów zawodowych. Był On, jednak, nauczycielem, raczej, spokojnym i zrównoważonym, przyjaznym uczniom, ale, także, wymagającym. Poza już wymienionymi nauczycielami, uczyli nas także: Pan Zychowicz (rysunek techniczny), inż. Mieczysław Samborski (chemia), Pani Klamut (historia i geografia), Pan Zdzisław Kozaczyński (wf. i przysposobienie wojskowe).

W 1953 roku – obóz w Leśnej

Część tegorocznych wakacji spędziłem na obozie młodzieżowym w Leśnej. Dwutygodniowy wypoczynek pod namiotami zorganizowany został na miejskim stadionie. Na tym samym, gdzie dwa lata wcześniej, rozgrywałem mecze piłkarskie. Cztery namioty typu wojskowego, rozstawiono na poboczu stadionu tak, że nie przeszkadzały one w normalnym jego użytkowaniu. Niewiele zapamiętałem z przebiegu tego obozu. Nie pamiętam, kto był jego organizatorem ani – czy byliśmy na jakichkolwiek wycieczkach. Natomiast zapamiętałem, że przez te dwa tygodnie była bardzo ładna, słoneczna i ciepła pogoda, sprzyjająca opalaniu, co z zadowoleniem wykorzystywaliśmy. Opalaliśmy się również w czasie, prawie codziennej, gry w piłkę nożną. Kuchnię i stołówkę mieliśmy w szkole podstawowej, w pobliżu stadionu. O tym obozie, mogę jedynie powiedzieć: „byłem, wypoczywałem, niczego więcej nie zapamiętałem”. A całą, pozostałą resztę wakacji, przebywałem na Świecy.

.
25 kwiecień 1955. Ja i Staś Sz. Przed budynkiem technikum

 


9 grudzień 1955. Na wycieczce całej IV klasy do Krakowa
i Zakopanego. Przed Katedrą na Wzgórzu Wawelskim


11 grudzień 1955. Zakopane. W Dolinie Kościeliskiej


Wiosna 1956. Cała klasa IV techn. Na wycieczce poza miastem

Po wakacjach chodziłem już do drugiej klasy technikum. Zaraz na początku września, zapisałem się do Młodzieżowego Domu Kultury w Oleśnicy przy ulicy Chopina. Budynek MDK był usytuowany w willi, zaraz, za ogrodzeniem Liceum, jednocześnie mojej poprzedniej szkoły podstawowej. Brałem udział w zajęciach sekcji modelarstwa szkutniczego. Właściwie, to już wcześniej należałem do pracowni szkutniczej, ale w Domu Harcerza, który znajdował się w budynku przy obecnej ul. Gen. Hallera, tam gdzie teraz jest Komenda Miejska Policji.

W MDK, prócz wykonywania modeli okrętów wojennych, rozpoczęliśmy przygotowania i przystąpiliśmy do przebudowy starego blaszanego, zardzewiałego kadłuba łodzi, na jednomasztową (o dwóch żaglach) żaglówkę i budowę ze sklejki, dwóch nowych kajaków. Potrzebne do tego materiały i fachowców, jak spawacza do naprawy i przeróbki kadłuba, krawca do uszycia żagli, dostarczył MDK, a my, wkładaliśmy w to przedsięwzięcie, bardzo dużo entuzjazmu, zaangażowania oraz swojej myśli i pracy. Z tym sprzętem mieliśmy w czasie wakacji, wyjechać na obóz do Antonina koło Ostrowa Wielkopolskiego. Prace, przy żaglówce i kajakach, zakończyliśmy krótko przed wakacjami.

W 1954 roku – obóz w Antoninie, kursy żeglarskie we Wrocławiu
i Sławie Śląskiej

Na początku lipca wyjechaliśmy na – wcześniej już – zaplanowany obóz do Antonina koło Ostrowa. Antonin, zwłaszcza w tej części nad stawem, nazywanej Lido, był miejscowością sobotnio-niedzielnego wypoczynku dla Ostrowian oraz ludności z pobliskich miasteczek i wsi. Tak było i przed wojną, i po wojnie również.

W lesie, nad brzegiem rzeczki, a raczej strumyka, wypływającego z pobliskiego, dużego stawu, rozstawiliśmy cztery namioty typu wojskowego. Jeden namiot, był dla dziewcząt. W drugim mieszkali chłopcy, a trzeci i czwarty, przeznaczone były dla osób funkcyjnych i na magazyn sprzętu, i żywności. Uczestników, tego obozu, było nie więcej, jak dwadzieścia osób. Zorganizowany był na wzór obozów harcerskich. Nie pamiętam już czy w nocy wystawialiśmy warty? Ale, chyba, nie.

Gotowanie posiłków odbywało się na obudowanym kamieniami ognisku. Nie było nikogo wyznaczonego do gotowania (kucharki czy kucharza). Natomiast, ustaliliśmy dyżury w kuchni i gotowaliśmy sami. Gotowaniem zajmowały się przeważnie dziewczyny. Zatem, jedzenie było skromne, ale nie narzekaliśmy. Godziliśmy się, bowiem, na to, ponieważ wiedzieliśmy jeszcze przed wyjazdem, że na tym obozie, tak będzie. Naczynia kuchenne były myte w strumyku. W tym samym strumyku odbywały się, również, codzienne nasze, osobiste mycie i przepierki bielizny Dni, upływały nam na opalaniu, chodzeniu po lesie i zbieraniu jagód na własne potrzeby, kąpielach w pobliskim stawie, pływaniu na kajakach i żaglówce oraz zabawy i gry z piłką na pobliskiej, małej leśnej polanie. Zaraz za tą polaną, był drewniany, myśliwski pałacyk Radziwiłłów, słynny z pobytów w nim i występów Fryderyka Chopina.

Najgorzej wychodziło nam pływanie na żaglówce, ponieważ nikt z nas nie umiał prawidłowo manewrować żaglami i dlatego postanowiłem, że po powrocie do domu, zainteresuję się żeglarstwem. Pobyt na tym obozie trwał cztery tygodnie. Jeszcze pod koniec lipca pojechałem do Wrocławia, do LPŻ (Liga Przyjaciół Żołnierza), aby dowiedzieć się o możliwości szkolenia żeglarskiego w tym mieście i dowiedziałem się, że – właśnie – taki kurs, na stopień żeglarza, zaczął się w Sekcji Żeglarskiej WKKF we Wrocławiu.

Pojechałem tam i załapałem się na rozpoczęty już kurs żeglarski (miałem szczęście!), na który dojeżdżałem codziennie pociągiem z Oleśnicy. Szkolenie to, zakończyło się egzaminem w dniu 10 sierpnia 1954 roku. Egzamin ten zaliczyłem i otrzymałem świadectwo, i stopień Żeglarza. Świadectwo to, mam do dzisiaj w swoim domowym archiwum. Na tym kursie dowiedziałem się, że od 16 sierpnia w Sławie Śląskiej, na jeziorze Sławskim, odbędzie się dwutygodniowe szkolenie żeglarskie, na wyższy już stopień – sternika III klasy. Szybko i pozytywnie załatwiłem formalności związane z tym kursem, i po paru dniach, wyjechałem do Sławy Śląskiej.

Był to kurs skoszarowany, na którym panowały porządki, prawie, wojskowe. Ubrano nas w mundury marynarskie. Podzielono na dwie grupy szkoleniowe.
Zajęcia były teoretyczne, na salach wykładowych i praktyczne, na łodziach typu DZ, potocznie zwanych „dezetkami”. Były to łodzie wiosłowo-żaglowe o dziesięciu wiosłach i trzech żaglach rozpiętych na dwóch składanych masztach. Załogę stanowiło dwunastu ludzi; dziesięciu wioślarzy, sternik i dowódca. Na koniec szkolenia zdawaliśmy egzaminy, teoretyczny i praktyczny na sprzęcie. Praktyczna część egzaminu trwała, od około godziny dziewiętnastej, przez całą noc,
do południa następnego dnia. W tym czasie – bez przybijania do przystani – należało zaliczyć: operowanie żaglami, wiosłowanie, sterowanie i dowodzenie załogą łodzi. Cały egzamin zdałem z ogólnym wynikiem „dobrym”.

Świadectwo końcowe, z dnia 31 sierpnia 1954 roku, posiadam w domowym archiwum. Te wakacje, dla mnie, były bardzo „pracowite”. Jak bardzo żałowałem tego, że najpierw nie były kursy żeglarskie, a dopiero później obóz w Antoninie. Jednak, z przebiegu tych wakacji byłem bardzo zadowolony.

W 1955 roku – obóz rowerowy po Warmii i Mazurach

Wakacje w 1955 roku, były już moimi i moich koleżanek i kolegów z klasy, ostatnimi szkolnymi wakacjami. Większość rozjechała się do swoich domów. Ale, kilku chłopców z Oleśnicy i jej okolic, a wśród nich i ja, którzy już wcześniej zapisali się na organizowany przez Szkołę, dwutygodniowy obóz rowerowy po Mazurach, na początku lipca wyjechało na ten wędrowny wypoczynek. Wyjechaliśmy pociągiem z Oleśnicy do Olsztyna. Było nas w tej grupie dziewiętnastu chłopców z naszej klasy i z innych starszych klas, naszej szkoły zawodowej.

Kierownikiem wycieczki i jednocześnie wychowawcą, i płatnikiem, był nasz nauczyciel wychowania fizycznego, Pan Zdzisław Kozaczyński. Nie był On związany (ze strony Dyrekcji Szkoły) żadnymi planami, co do trasy jazdy, miejsc noclegów i wyżywienia. Miał tylko zmieścić się – finansowo – w kwocie przeznaczonej na tę wycieczkę. My, uczniowie, mieliśmy przy sobie, swoje osobiste wyposażenie potrzebne na taki długi czas, zmiany bielizny, a zwłaszcza ubranie przeciwdeszczowe, jak również odpowiedni koc i prześcieradło w myśl zasady „jak sobie pościelisz tak się wyśpisz”.

Wspólnie z kierownikiem ustaliliśmy, że pojedziemy z Olsztyna następującą trasą: Mrągowo, Mikołajki i statkiem do Giżycka, Lidzbark Warmiński, Frombork, Elbląg, Malbork, Gdańsk i Gdynia, skąd mieliśmy wracać pociągiem do Oleśnicy. Do Olsztyna przyjechaliśmy około godziny dziewiętnastej i po wyładowaniu się z pociągu, wyruszyliśmy – już na rowerach – w dalszą drogę, ponieważ postanowiliśmy poszukać noclegu, nie w Olsztynie, ale gdzieś po drodze, w jakiejś wiosce.

Pod Barczewem, trafiliśmy do gospodarza, który zezwolił nam na spędzenie nocy w swojej stodole, na sianie, ale prosił żebyśmy nie palili papierosów i nie używali otwartego ognia jak np. kocherów. Chodziło mu o niebezpieczeństwo wzniecenia ognia. Po zapewnieniu, że my nie palimy papierosów i nie mamy kocherów ani nawet zapałek, zostaliśmy w tym gospodarstwie na noc, a na dodatek, miła i uczynna gospodyni, poczęstowała każdego z nas, garnuszkiem świeżego, ciepłego mleka. Rano, wypoczęci po dobrze przespanej nocy i podziękowaniu za gościnę, wyjechaliśmy w dalszą drogę w kierunku do Mrągowa, a później, do Mikołajek.

Myślę, że nie będę opisywał każdej nocy, gdzie i w jakich warunkach spaliśmy czy każdego dnia spędzonego na rowerze albo, gdzie, kiedy, i co jedliśmy – chociażby z tego powodu, że wszystkiego nie zapamiętałem. Wspomnę tylko, ale trochę później, o jeszcze jednej nocy, którą dokładnie pamiętam. Powiem tylko ogólnie, że nie korzystaliśmy z hoteli, a nocowaliśmy w stodołach wiejskich gospodarzy, w szkołach, letnich koloniach, domach dziecka, a nawet polnych stogach. Nie szukaliśmy wygód. Nie żywiliśmy się w restauracjach, ale w różnego typu barach i jadłodajniach, a zdarzyło się jeden raz, że w domu dziecka. Dlatego, skupię się tylko na zdarzeniach, które – według mnie – warte są opisania, a które dobrze utkwiły mi w pamięci.

W Mikołajkach wsiedliśmy na statek pasażerski, aby następny etap, do Giżycka, odbyć jeziorami mazurskimi i łączącymi je kanałami. Było to dla mnie nowe i bardzo ciekawe przeżycie, zwłaszcza przeprawy statku przez śluzy i pochylnie, pobudowane na tych kanałach. Z Giżycka, udaliśmy się w dalszą trasę przez Kętrzyn, Lidzbark Warmiński i Pieniężno do Fromborka. W pobliżu Kętrzyna zwiedzaliśmy barokowe Sanktuarium Maryjne w Świętej Lipce; składające się z kościoła wzniesionego w XVII wieku, z ciekawymi krużgankami i jezuickim klasztorem. W Świętolipskiej Bazylice znajduje się, wykonana w XIV wieku (wyrzeźbiona z drewna lipowego), figurka Matki Bożej z Dzieciątkiem, która później zasłynęła cudami. W kościele tym, znajdują się też, przepiękne barokowe organy z ruchomymi figurkami i wiele innych, pięknych, i cennych zabytków sztuki sakralnej.

Jadąc po zaplanowanej trasie, pewnego dnia zdarzyło się tak, że w drodze zastał nas wieczór, a właściwie już noc (nie pamiętam, co było przyczyną tak długiej jazdy), a my nie mieliśmy ani ustalonego, ani załatwionego miejsca noclegowego. Jednak, szczęście nam sprzyjało, bo w tej miejscowości, przez którą właśnie przejeżdżaliśmy, był dom dziecka i postanowiliśmy zapukać tam, z prośbą o możliwość przenocowania. Nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Było już bardzo późno (po godzinie 22). Sierociniec był już zamknięty. Wszyscy spali. Drzwi otworzył nam jakiś mężczyzna i po naszym przedstawieniu się i prośbie o nocleg, odpowiedział, że nie ma wolnego pomieszczenia ani tylu wolnych łóżek na przenocowanie takiej dużej grupy osób. Jednak, po krótkim zastanowieniu się, zaproponował nam przenocowanie w sali gimnastycznej i spanie na materacach, do ćwiczeń. Byliśmy wszyscy bardzo zmęczeni, więc z radością przyjęliśmy tę propozycję. Byliśmy, także, głodni, a nie mieliśmy przy sobie niczego do jedzenia ani picia. W kuchni była tylko czarna kawa i woda z kranu.

Pracująca, jeszcze, kucharka, dała nam tylko to, co miała w kuchni – dość dużą puszkę marmolady. Na każdego z nas, przypadło po dwie łyżki stołowe tego „specjału”. Na głodno przespaliśmy noc, a rano następnego dnia, otrzymaliśmy skromne śniadanie i zaproszenie na obiad. My ze swojej strony, w podzięce za okazaną gościnność, bawiliśmy się aż do samego obiadu z dziećmi z tego sierocińca. W tym Domu Dziecka, przebywały osierocone lub zagubione przez rodziców,
w wyniku działań wojennych, dzieci z polskich rodzin, mieszkających przed wojną na ziemiach obecnej Litwy. Po obiedzie i po podziękowaniu za gościnę, wyjechaliśmy w dalszą drogę, kierując się na Lidzbark Warmiński i Frombork.

Lidzbark Warmiński. Miasto, w którym zatrzymaliśmy się na dłużej, dla zwiedzenia XIV wiecznego, okazałego, gotyckiego zamku biskupów warmińskich.
W tym zamku – przez jakiś czas – przebywał Mikołaj Kopernik. Następną, bardzo ciekawą miejscowością, w której byliśmy również długo, był Frombork. Jest to miasto Mikołaja Kopernika, kanonika kapituły warmińskiej, w którym żył – ponad trzydzieści lat – i pracował nad swoim dziełem „O obrotach sfer niebieskich”, i gdzie – po śmierci, został pochowany. Miasto, pełne zabytków sakralnych i innych: ze Wzgórzem Katedralnym, z wieżą, w której mieszkał, i prowadził obserwacje nieba – ten Wybitny Astronom.

Z Fromborka, pojechaliśmy do Elbląga, gdzie po pobieżnym obejrzeniu – bardzo zniszczonego w czasie wojny – miasta, a zwłaszcza jego Starówki, zatrzymaliśmy się w elbląskim porcie, nad kanałem, na dłuższy odpoczynek połączony z opalaniem – skąd następnie, już wypoczęci, wyruszyliśmy w dalszą drogę, do słynnego Malborka.

W Malborku, najważniejszym punktem naszego programu było zwiedzenie krzyżackiego zamku. Malborski zamek, jako jedna z największych twierdz średniowiecznej Europy, był w latach 1309 – 1457 reprezentacyjną siedzibą Mistrzów Zakonu Krzyżackiego i stolicą tego Państwa.


Lipiec 1955. Odpoczynek w porcie w Elblągu

Nasz pobyt w ciekawych murach tego wielkiego i sławnego zamku trwał kilka godzin. Wszyscy byliśmy w nim pierwszy raz i dlatego chodziliśmy po zamkowych dziedzińcach, i komnatach zafascynowani jego potęgą, i zarazem jego pięknem. W tym dniu dalej już, nie jechaliśmy. Byliśmy przemęczeni dotychczasową
jazdą i długim zwiedzaniem zamku i dlatego postanowiliśmy, że przenocujemy tu, w Malborku, tym bardziej, że następnego dnia czekał nas już ostatni, i najdłuższy etapowy przejazd (około 60 km) przez Żuławy do Gdańska, a stamtąd do Gdyni.

Rano, wyspani i wypoczęci ruszyliśmy bocznymi drogami przez sam środek tego bardzo ciekawego, a mało znanego przez nas, zakątka naszego kraju, Żuławy.
Jechaliśmy przez miasteczka i wioski, zatrzymując się w miejscach, gdzie było coś ciekawego do oglądania. Przede wszystkim, ciekawe były ładne wiejskie, podcieniowe drewniane domy i wiejskie kościoły. W czasie jazdy przez Żuławy zdecydowaliśmy, że ostatnie kilkanaście kilometrów przed Gdańskiem przejedziemy, nie na rowerach, ale kolejką wąskotorową, tzw. „ciuchcią”. Liczyliśmy na to, że jazda kolejką może być równie atrakcyjna, a może nawet bardziej ciekawa, od jazdy po drogach na rowerach.

Większość z nas, nigdy jeszcze nie jechała taką kolejką. Później okazało się, że było warto zmienić rodzaj transportu, tak, dla odpoczynku naszych bardzo zmęczonych, długą jazdą na rowerach – nóg, jak i dla przyjemnej, powolnej jazdy na odkrytych pomostach wagonów, z których mieliśmy lepsze widoki na okolicę. Nie pamiętam już, na jakiej stacji wsiadaliśmy do niej, ale pamiętam, że zakończyliśmy jazdę na stacji Gdańsk – Wąskotorowy i od tego momentu, pomiędzy poszczególnymi miastami, przemieszczaliśmy się, znowu, na rowerach.

W Trójmieście, przebywaliśmy – w sumie – trochę dłużej jak dwa dni. W tym czasie, byliśmy w miejscach najbardziej atrakcyjnych pod względem turystycznym i zabytkowym, których nie powinno się, a nawet nie można ominąć, gdy tam się już jest. W Gdańsku, zwiedzaliśmy Starówkę, zabytki Drogi Królewskiej, która zaczyna się od Bramy Wyżynnej i prowadzi przez Złotą Bramę, do Zielonej Bramy nad Motławą oraz oglądaliśmy, między innymi, Żuraw, przystań pasażerską na Motławie i budynek dawnej Poczty Polskiej, znanej z obrony w czasie kampanii wrześniowej w 1939 roku. W Gdańsku – Oliwie, odwiedziliśmy Katedrę Oliwską ze słynnymi organami i Park Oliwski z okazami roślin sprowadzonych, prawie, z całego świata.


Lipiec 1955. Zwiedzanie Katedry w Gdańsku-Oliwie i pobyt w parku oliwskim

W Sopocie, zwiedziliśmy centrum miasta, poszliśmy ulicą Monte Cassino – zgodnie z planem – na molo, przeszliśmy na jego koniec, pooddychaliśmy morskim powietrzem, a że było słonecznie i ciepło, to dodatkowo jeszcze, zażyliśmy morskiej kąpieli i opalania na sopockiej, słynnej plaży. W Gdyni, pojechaliśmy na skwer Kościuszki, który był wtedy i w dalszym ciągu jest, centralnym punktem turystycznym miasta, gdzie zobaczyliśmy – widoczne stamtąd baseny portowe ze statkami cumującymi przy nabrzeżach oraz budynek Dworca Morskiego i przystań statków pasażerskich.


Lipiec 1955. W czasie pobytu na Molo, w Sopocie

Odbyliśmy, także, wycieczkę statkiem, po porcie gdyńskim. Z ciekawością oglądaliśmy statki z banderami różnych państw, urządzenia portowe i stoczniowe,
ale ze szczególną emocją i dumą, patrzyliśmy – z dalszej odległości, ponieważ nie można było wpływać do tego basenu – na, nasze, polskie okręty wojenne, zacumowane w basenie Marynarki Wojennej. Tutaj w Gdyni, ciekawiło mnie wszystko. Ciekawiło mnie miasto i widoki na okalające je wzniesienia, i zatokę gdańską z widocznym półwyspem helskim, baseny portowe z cumującymi statkami, okrętami i jachtami. Przede wszystkim – jednak – ciekawiła nas, a zwłaszcza mnie, specyficzna atmosfera na ulicach tego ważnego, portowego miasta, – inna od większości polskich miast. Jednak, najbardziej, charakterystycznym, interesującym mnie elementem miasta, byli ludzie w marynarskich mundurach. Jakże, im zazdrościłem tych mundurów i tego, że byli marynarzami. Gdynią, byłem zafascynowany. Sentyment do tego miasta i portu pozostał u mnie bardzo długo, bo aż do dzisiaj.

Wtedy, jeszcze nie wiedziałem, że za rok przyjadę tu znowu i to na cały miesiąc, na praktykę zawodową, a za dwa lata, będę wcielony do trzyletniej służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Że będę marynarzem na okręcie ORP ŻUBR (trałowiec bazowy o nr takt. T – 61 , a później zmieniony na 601), i że bardzo często miejscem postoju mojego okrętu, będzie właśnie – port gdyński.

Wieczorem, około godziny dziewiętnastej, zakończył się nasz krótki, ale jakże, atrakcyjny pobyt w Trójmieście. Także, cała nasza, bardzo udana, ciekawa i pouczająca, wycieczka rowerowa po Mazurach i Wybrzeżu Gdańskim, dobiegła końca. Wsiedliśmy do pociągu jadącego z Gdyni do Wrocławia i następnego dnia rano, byliśmy już na miejscu, w Oleśnicy. Byliśmy z tej dwutygodniowej wycieczki, wszyscy, bardzo zadowoleni. Pozostał jeszcze jeden miesiąc wakacyjnego wypoczynku, a później rozpocznę ostatni już rok nauki w technikum. Rok, który – mam nadzieję – zakończę zdanym, jak dobrze pójdzie, egzaminem maturalnym. Ten pozostały miesiąc wakacji spędziłem, głównie, na Świecy i w Wysocku, ale także w domu. Nie wyjeżdżałem już nigdzie.

W marcu 1956 roku zostałem „dopuszczony do egzaminu maturalnego” i niedługo po tym, odbyła się pierwsza, pisemna część matury, którą zdałem, ale z matematyki otrzymałem ocenę, zaledwie, dostateczna z minusem. Po zaliczeniu pierwszej części egzaminu, mieliśmy z całą klasą, pojechać na miesięczną praktykę zawodową do dużego zakładu pracy. Nie wiedzieliśmy, do jakiego zakładu i gdzie pojedziemy. Niedługo po egzaminach, dowiedzieliśmy się, że pojedziemy do – Stoczni Gdańskiej!

Jakże wielkie, było nasze zaskoczenie i moja radość, że pojedziemy właśnie tam, że w stoczniowej odlewni, będziemy odbywać praktykę w swoim zawodzie. Przez trzydzieści dni będziemy, poznawać organizację pracy w bardzo dużym zakładzie, na różnych działach i stanowiskach odlewniczych. Ale po pracy, w czasie wolnym, będę mógł spacerować po gdańskich i trójmiejskich ulicach, i zakątkach, i oglądać to, czego nie zdążyłem zobaczyć, gdy byłem tu przed rokiem – na wycieczce.

Nareszcie, nadszedł oczekiwany termin wyjazdu i pojechaliśmy do Gdańska. Zostaliśmy zakwaterowani w jakimś małym hoteliku niedaleko Dworca Głównego. Mieliśmy stąd, wszędzie, bardzo dobry dojazd. Do pracy w stoczni dojeżdżaliśmy elektryczną koleją. Wysiadaliśmy na stacji Gdańsk-Stocznia. Nie pamiętam, gdzie jadaliśmy śniadania, obiady i kolacje? Czy w hotelu? Czy w stoczni? A może jeszcze, gdzie indziej? Ale to jest mniej ważne. Natomiast, ważne jest to, że spełniło się moje marzenie i po pracy w stoczni, bardzo często, a właściwie prawie codziennie, wychodziłem na zwiedzanie Trójmiasta. Po powrocie z Gdańska, przystąpiliśmy do drugiej części egzaminów maturalnych (ustnych), którą wbrew pesymistycznym przewidywaniom jednego z naszych nauczycieli – zaliczyła cała klasa i ja też.

Pamiętam też, że po mojej odpowiedzi z matematyki, egzaminujący mnie, nauczyciel tego przedmiotu, który uczył nas przez cztery lata, podając mi rękę powiedział „Gratuluję ci zdanego egzaminu. A ja myślałem, że ty, nie zdasz egzaminu maturalnego z matematyki”. Jaki ja byłem z tego, zdanego, egzaminu dumny i zarazem – szczęśliwy? To tylko ja – wiem.


Tablo maturalne naszej klasy

Szczęśliwie ukończyłem naukę w szkole średniej. Otrzymałem Świadectwo Dojrzałości i tytuł Technika w zawodzie odlewniczym. Dostałem także (jak wszyscy, którzy kończyli w tamtych latach technikum), dwuletni nakaz pracy. Zostałem skierowany do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego we Wrocławiu, gdzie po wakacjach, miałem obowiązek zgłosić się w celu przystąpienia do „nakazowej” pracy. W określonym terminie zgłosiłem się w tym zakładzie, ale długo tam nie pracowałem, ponieważ jeszcze we wrześniu, postanowiłem poczynić starania o przeniesienie do takiego samego zakładu, ale w Oleśnicy.

Moja prośba, została załatwiona pozytywnie, (ale musiałem w tej sprawie, osobiście pojechać do Warszawy do Ministerstwa Kolei, a następnie do Łodzi do Zjednoczenia ZNTK) i stałem się pracownikiem oleśnickiego ZNTK. Zyskałem na tym przeniesieniu to, że nie musiałem codziennie dojeżdżać pociągiem do Wrocławia, bowiem moje nowe miejsce pracy znajdowało się – zaledwie – kilkaset metrów od mojego domu.

Koniec części trzeciej – ostatniej

ZAKOŃCZENIE

W „Moich Wspomnieniach” dotyczących mojego dzieciństwa, nauki w szkołach i pobytów na zorganizowanych wakacjach, napisałem tylko to, co dobrze zapamiętałem do dzisiaj, to, co mocno utrwaliło się w mojej pamięci.

W tej mojej wspomnieniowej autobiografii, nie ma literackiej fantazji ani też pisarskiej fikcji. Nie ma również retoryki. Jest tylko prawda. Zdarzeń, które pamiętam „jak przez mgłę”, ze względu na możliwość niedokładnego ich przedstawienia albo przekłamania – nie uwzględniłem i nie opisałem.

Część, wydarzeń i epizodów uznałem za mało ważne, chociaż, niektóre można by uznać za dosyć ciekawe (a może ciekawe tylko dla mnie?). I dlatego o nich nie wspominam, ponieważ nie chcę wydłużać treści i objętości moich wspomnień.

Część faktów, o których pisałem, oparłem na moich świadectwach szkolnych, świadectwach z ukończonych kursów, które wszystkie zachowałem do obecnego czasu oraz na posiadanych przeze mnie zdjęciach, dokumentujących moją obecność
w tamtych miejscach, a które również posiadam w swoim domowym archiwum.

Mam nadzieję, że moi potomkowie, przeczytają moje wspomnienia i zdobędą wiedzę o życiu dzieci i młodzieży, nauce w szkole, i wakacyjnych wypoczynkach w tamtych, odległych już czasach, w latach młodości swojego Dziadka, które dotyczą lat 1945 – 1956.

Może będzie to dla nich interesujące i ciekawe, a może uznają, że nudne, i nie warte ich zainteresowania? Tego jednak, nie wiem.

 


Od autora • Lokacja miasta Oleśnica piastowskaOleśnica PodiebradówOleśnica Wirtembergów
Oleśnica za Welfów
Oleśnica po 1885 r.Zamek oleśnicki Kościół zamkowy Pomniki Inne zabytki
Fortyfikacje Herb Oleśnicy Herby księstwDrukarnie NumizmatyKsiążęce krypty
Kary - pręgierz i szubienica Wojsko w Oleśnicy Walki w 1945 roku Renowacje zabytków
Biografie znanych osób Zasłużeni dla OleśnicyArtyści oleśniccy Autorzy Rysowali Oleśnicę
Fotograficy Wspomnienia osadników Mapy Co pod ziemią? Landsmannschaft Oels
Wydawnictwa oleśnickie Recenzje • BibliografiaLinkiZauważyli nas Interpelacje radnych
Alte Postkarten - widokówki Fotografie miastaRysunki Odeszli Opisy wybranych miejscowości
CIEKAWOSTKI ZWIEDZANIE MIASTA Z LAPTOPEM, TABLETEM ....
NOWOŚCI